Mazur: Smarowanie wazeliną. Media przychylne Tuskowi zrobiły z EURO quasi-religijne misterium

REKLAMA

Dzięki wywiadowi udzielonemu przez premiera Tuska dla pierwszego programu publicznego radia (nazwanemu – nie bardzo wiadomo z jakiego powodu – „ekskluzywnym”) mogliśmy dowiedzieć się, dlaczego pomimo wysiłków speców od piaru nadal można w Polsce spotkać egzemplarze niezadowolonych z polityki rządu i nie potrafiących należycie docenić wysiłków ministra Sławomira Nowaka na odcinku autostradowej „przejezdności” z opłotków Warszawy do rogatek Łodzi.

Według premiera Tuska, zagraniczna prasa aż pieje z entuzjazmu nad stanem przygotowań kraju do Euro, a zagraniczni komentatorzy mówią o naszych stadionach i drogach „z podziwem”, tylko sami Polacy jakby nie potrafili wykrzesać z siebie tego entuzjazmu, mimo że zawodowi klakierzy w mediach dwoją się i troją, aby naród wydawał z siebie same ochy i achy.

REKLAMA

Z tymi zachwytami zagranicy może coś być na rzeczy, gdyż jakiś hiszpański kierowca do tego stopnia uwierzył w nasze autostrady, że jadąc ze sprzętem na Ukrainę, wjechał na budowany ciągle odcinek A4, skutecznie uszkadzając i unieruchamiając kierowany pojazd. Także irlandzki premier wskazał swoim rodakom na nasze przodownictwo – z tym, że w… liczbie wypadków samochodowych, w których ma co weekend ginąć więcej Polaków niż Irlandczyków ginie w ciągu całego roku (biorąc nawet poprawkę na proporcje ludności, jest to wynik plasujący nas ciągle w czołówce europejskiej).

Premier jednakże wie swoje – także to, skąd bierze się owa rezerwa rodaków do rządowych sukcesów. Nie stąd, że dotychczas zrealizowano np. jedynie 30 proc. zaplanowanych budów dotyczących dróg szybkiego ruchu; nie – skądże znowu! – ów sceptycyzm wynika, według premiera, z „naszej natury”. Mianowicie niektóre ciekawskie gałgany, zamiast przezwyciężyć ową wredną naturę, zamiast posłuchać premiera Tuska i „zanurzyć się w stanie, który można nazwać szczęściem publicznym”, narzekają, nie doceniając siwych włosów zgryzoty na klacie ministra Nowaka, i co najgorsze porównują nawet plany tego, co miało być, z tym, co jest.

Statystyk im się zachciało – teraz, kiedy włosy siwieją nie tylko na klacie ministra Nowaka, ale także na głowie szefa Generalnej Dyrekcji Dróg i Autostrad, o czym świadczy jego wypowiedź dotycząca propagandowego hałasu wokół odcinka A2 ze Strykowa do Konotopy: „Widzicie siwe włosy na mojej głowie? Zapewniam, że to nie żaden PR ani gra. To była sprawa honorowa. Ta budowa powstaje od 1973 roku (…), ale nikt wtedy i potem nie był w stanie tego zrobić”. No proszę, nikt nie był w stanie tego zrobić, aż przyszła ekipa Tuska i wybudowała dwupasmową autostradę. To „nikt nie był w stanie tego zrobić” powoduje, że budowa drogi należy w Polsce do kategorii czynów prawie że ekstremalnych – jak zdobycie Mount Everestu czy Monte Cassino na Linii Gustawa.

Urzędnicy – jak p. Lech Witecki, od 2008 roku p.o. dyrektora GDKKiA (swoją drogą to też ciekawy przyczynek do „naszej natury”, że przez cztery lata nie można powołać dyrektora jednej z najważniejszych instytucji ds. infrastruktury) – próbują swoją pracę zawodową, za którą są przecież wynagradzani, prezentować prawie jak walkę na froncie wojennym, gdzie trup ściele się gęsto, włosy siwieją etc., ale czegóż się nie robi dla honoru i ojczyzny.

Golden boys

Kasjerka siedząca kilka godzin „na kasie” w hipermarkecie i non stop dzień po dniu skanująca produkt po produkcie, ledwo wiążąc „koniec z końcem za te polskie dwa tysiące” (brutto), wydaje się postacią dużo bardziej heroiczną („I nie dla nich de volaje/ i Paryże, i Szanghaje./ I nie dla nich baju bach/ ani lala, ani buba…”) niż ci wszyscy okołorządowi „golden boys” and girls, którzy za chwilę z podatków zabranych także tej przykładowej kasjerce wypłacą sobie solidne premie za siwe włosy zostawione na A2. Ale cały problem właśnie w tym, aby takich prostych, zaganianych ludzi utrzymywać w przekonaniu, że oto tam na górze dokonują się jakieś nadzwyczajne rzeczy, których zwykły śmiertelnik nie jest w stanie ogarnąć. Minister Nowak zadzwonił nawet do ministra transportu Czech, by ten przysłał na budowę największy rozścielacz do asfaltu. Do kogo dzwonił później, że w całej Polsce lało, tylko nad autostradą A2 nie padał deszcz – nie ujawniono.

Dlatego nawet z budowy drogi można zrobić quasi-religijne misterium, a porażkę przerobić na sukces. Jak pisze dziennikarz działu sportowego „Rzeczpospolitej”: „mieliśmy nie zdążyć ze stadionami, nie mieć dróg i hoteli. Mamy, pokazaliśmy, że potrafimy (…)”. Tylko że w tym samym numerze tej samej gazety można także znaleźć zajmujące pół strony ogłoszenie sponsorowane przez Konsorcjum Hydrobudowy Polska-PBG-Alpine, w którym zleceniodawcy ogłoszenia najpierw „z dumą zapraszają do przeżycia piłkarskich emocji” na wybudowanym przez siebie Stadionie Narodowym, by na koniec zapytać: „Kiedy Narodowe Centrum Sportu zapłaci nam za wybudowanie stadionu?”. Hydrobudowa i PBG dołączyły zresztą do grona podmiotów, które w związku z zaangażowaniem w omawiane budowy złożyły wnioski o upadłość, co zresztą zaczyna stawać się pewną rutyną. Wygrywasz duży publiczny przetarg na budowę infrastruktury – prawdopodobieństwo ogłoszenia w najbliższej przyszłości upadłości wzrasta o, dajmy na to, 50 procent. Studenci ekonomii, którzy zaliczyli już kurs analizy wskaźnikowej, pamiętają, że istnieją różne mutacje tzw. modelu Altmana, który ma m.in. pokazywać ryzyko popadnięcia firmy w niewypłacalność, czyli ryzyko bankructwa. O ile pamiętam, żadna z krajowych modyfikacji tego modelu jako czynnika bankructwa nie uwzględniała takiej zmiennej jak wygrana w dużym publicznym przetargu – co niewątpliwie w najbliższym czasie nakręci koniunkturę na nowe dysertacje naukowe z tej dyscypliny.

Ale sprawa pokazówki na A2 po raz kolejny udowodniła, że faktyczną zasadą rządzenia w demokratycznym państwie prawa jest formuła zaczerpnięta jeszcze ze złotych czasów I Rzeczypospolitej w brzmieniu: „co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie”. Po to, aby premier mógł w czwartek pojechać „przejezdną” autostradą do Łodzi do typowej polskiej rodziny, tj. rodziny posła Godsona rodem z Nigerii (Nigeria to taki mało znany polski region etnograficzny – stamtąd pochodził m.in. piłkarz Emmanuel Olisadebe), na świąteczny obiad, ustawienie barier, wymalowanie „oznakowanie poziomego i pionowego” oraz zgromadzenie całej dokumentacji dopuszczającej zajęło – przypominam, że akcja dzieje się cały czas w Polsce – kilkanaście godzin!

Uf!! Uf!!! – jak mawiali w takich sytuacjach Indianie z kart powieści Karola Maya – toż to krócej niż jazda przez Warszawę w godzinach szczytu. Nie radziłbym jednakże nikomu liczyć na podobny precedens w załatwianiu jakiejś prywatnej sprawy – już to pozwolenia na budowę np. garażu w Pipidówce Podleśnej, zgody na ścięcie starego spróchniałego drzewa, przekopania rowu odwadniającego itp. Takie sprawy z samej natury wymagają wnikliwego rozpoznania i określenia całościowego wpływu na nasze indywidualne i narodowe bezpieczeństwo oraz interes państwowy – a to, jak wiadomo, wymaga czasu.

Smarowanie wazeliną

Tymczasem po typowym w polskich warunkach „sukcesie” w meczu z Grecją (sukces polega na tym, że mecz de facto wygrany został zremisowany) pierwszy pomeczowy komentarz do narodu wygłosił oczywiście premier Tusk, któremu mikrofon podtrzymywał usłużny redaktor Kraśko, który talent do dziennikarstwa dworskiego dosłownie odziedziczył. To właśnie tenże – jak zwykle czujny – redaktor Kraśko zauważył, że „Polska przez te pięć lat zmieniła się na lepsze, wypiękniała, stały się rzeczy, na które nie mieliśmy nawet nadziei kiedyś”. Nawet nadworny politruk premiera, Igor Ostachowicz, skupiony ostatnio bardziej na „Nocy żywych Żydów” niż na dniu ledwo żywych Polaków, nie potrafiłby tej definicji „szczęścia publicznego” posmarować przed Tuskiem grubszą warstwą wazeliny. Najciekawszą ocenę wygłosił jednakże sam premier-komentator, stwierdzając w pewnym momencie, że „Polacy podnieśli się w jakimś sensie z kolan”. Wprawdzie miało odnosić się to do piłkarzy, ale owo zastrzeżenie „w jakimś sensie” bardzo dobrze oddaje naturę polskich sukcesów w warunkach III RP.

REKLAMA