ktoś poinformował mnie o nowej próbie budowy libertariańskiej Utopii (napisaliśmy na jej temat tutaj – kliknij). Libertarianie rozpaczliwie szukają miejsca, w którym mogliby żyć jak ludzie, a nie jak psy tresowane i karmione przez „rządy”. Były próby kupienia jakiejś wyspy (nie, nie od Grecji – Unii Europejskiej nie dałoby się namówić do uznania autonomii takiej wyspy; zresztą nawet po uznaniu Bruksela
mogłaby zmienić zdanie…), były próby stworzenia sztucznej wyspy czy ogromnego statku, trwa próba masowego osiedlania się w maleńkim stanie New Hampshire, gdzie można by zmienić przynajmniej stanowe prawa na bardziej ludzkie – a w USA mimo wszystko daje się jeszcze żyć… („Projekt Wolnego Stanu. Przyczółek libertarian?” – kliknij)
Nowym pomysłem – mającym bardzo solidne postawy – są próby utworzenia kolonii w Hondurasie. Tamtejsze władze, chętne do przyjęcia kolejnych podatników, po rozmowach z Korporacją Rozwoju Miast Przyszłości (której współwłaścicielem jest p. Patri Friedman, wnuk śp. Miltona) dokonały nawet zmiany konstytucji, by umożliwić libertarianom założenie tam kolonii i życie w normalnych warunkach. Rzuciłem się z entuzjazmem na tę wiadomości, gotów nawet kupić tam sobie mieszkanie (byle tanio, oczywiście…) – ale bliższe przyjrzenie się temu przedsięwzięciu rozwiało moje nadzieje. Przede wszystkim: co prawda zmiana konstytucji Republiki
Hondurasu zapewnia mieszkańcom autonomicznych enklaw „prawo głosu i wyboru” – ale jest to nad wyraz nieprecyzyjne. Co więcej: Honduras nie zrzeka się suwerenności
nad taką autonomią – co oznacza, że w każdej chwili będzie mógł zmienić konstytucję z powrotem…
Po drugie: przyjrzałem się stronie p. Patriego Friedmana i doszedłem do wniosku, że nie ma on równo pod sufitem. Jest libertarianinem uważającym, że libertarianie całkowicie błądzą! Natomiast właściwa dieta i naprzemienne posty powodują, według niego, że człowiekowi przychodzą do głowy właściwe pomysły!
Dało się zauważyć, że libertarianie komentujący te wiadomości też podzielają moje obawy. „To nie zadziała” – piszą. „Jak długo będziemy na łasce dyktatorskiego reżymu honduraskiego, nikt niczego nie będzie pewien” – piszą. Zapominają wszelako, że chcą uciekać ze Stanów, które NIE były ani przez moment rządzone przez żadnego dyktatora…
Najrozsądniejszą uwagą, jaką przeczytałem, było: „Jeśli będzie nas bardzo dużo, a będzie nam wolno mieć broń – to możemy liczyć na to, że uda nam się ocalić niezależność”. Powstaje zasadnicze pytanie: w XVIII wieku na wybrzeżach Ameryki powstało bodaj kilkanaście osad zakładanych przez zwolenników rozmaitych proroków utopijnego komunizmu. Nikomu to jakoś nie przeszkadzało – i wszystkie szybciutko zbankrutowały, nie potrafiąc przetrwać nawet jednego pokolenia. Dlaczego dzisiaj jest niemożliwe założenie takiej libertariańskiej kolonii w USA?
Odpowiedź brzmi: bo wtedy Stany były koloniami brytyjskimi, a monarchia zapewnia ludziom (nie zawsze…) duży stopień wolności. Parafrazując pewnego biskupa, który na pytanie o wolność religijną odparł: „A wierz sobie choćby i w kozła, byle byś mi dziesięcinę płacił!” – można uznać, że gdy monarcha dostanie swoje 10%, to nie będzie się wtrącała w wewnętrzne sprawy tak miłej kolonii. Bo niby po co miałby jej przeszkadzać? Straciłby podatki – a nasłanie na kolonistów wojska też kosztuje…
Natomiast d***kracja w USA nie potrafiła znieść niewolnictwa w południowych stanach (nikt przecież nie narzucał go Jankesom!), poligamii u mormonów…
Dlatego nadzieja libertarianina nie w dyktatorze – tylko w solidnej, tradycyjnej monarchii, dostatecznie ugruntowanej i silnej, by nie obawiać się d***kratycznego przewrotu, monarchii oświeconej i tolerancyjnej. Dlatego największą szansę upatruję w tym, że jakiś władca Bahrajnu czy arabski szejk, przekonany do idei Wolności,
zaprosi libertarian do swojego państwa, ustanowi dla nich należne prawa i wolności – w nadziei, że oni odwdzięcza się szacunkiem i miłością do tak wspaniałomyślnego Monarchy.
I tu właśnie pojawia się podstawowe pytanie: czy libertarianie są na to psychicznie gotowi? Bardzo wielu libertarian aż wzdryga się na myśl, że wprawdzie żyją w wymarzonym przez siebie świecie – ale gdzieś tam jest Autorytet, który może w każdej chwili użyć tego autorytetu i wkroczyć w tę sielankową krainę. Bo z tą sielanką mogłoby być różnie…
Na przykład mogłoby się okazać, że z licznych wiosek znikają młode Honduranki. Czy dobrowolnie udały się za jakimś libertarianinem? Czy może zostały porwane i są – nie daj Boże – traktowane narkotykami i może nie gwałcone (to nie libertarianie!), ale w tym stanie wykorzystywane nie całkiem zgodnie ze swoją świadomą wolą? Jak powstrzymać czy to władcę absolutnego, czy to d***kratyczny rząd przed posłaniem policji do kolonii libertarian i sprawdzeniem, co tam się dzieje? A to jest dla libertarian niedopuszczalne. Sądzę więc, że ta utopia może być zrealizowana tylko wtedy, gdy taki szejk zaprowadzi libertarianizm w całym kraju. A to mocno zmniejsza szanse…