Komentarze, jakie pojawiły się pod moim poprzednim wpisem o zwiększeniu opodatkowania umów o dzieło, przy pomocy którego premier Tusk chce mi w przyszłym roku zrabować jedną pensję, doprowadziły mnie do dość ponurej konstatacji, że propaganda PO poczyniła w wielu mózgach, nawet uważających się za prawicowe, poważne spustoszenia. Wiele osób najwyraźniej po prostu nie rozumie jak działają polskie podatki i sądzi, że 50 proc. koszty uzyskania przychodu to „wyjątkowy przywilej”. Niektórzy sądzą też, że „od umowy o dzieło w ogóle się nie płaci podatków”. Wyjaśniam więc jak jest naprawdę:
Zacznijmy od tego, że w Polsce wszystkie dochody osobiste podlegają tzw. PIT czyli Personal Income Tax. Przy czym Income ma tu oznaczać dochód rozumiany jako różnica pomiędzy przychodem a kosztami. W związku z tym, teoretycznie każdy ma prawo do odliczenia tzw. kosztów uzyskania przychodu. Kosztów tych nie należy mylić z kosztami wynikającymi z prowadzenia działalności gospodarczej.
Ponieważ jednak faktyczne wyliczanie kosztów (choć teoretycznie przepisy na to pozwalają) mija się z celem, gdyż wiązałoby się po pierwsze z gigantyczną pracą archiwistyczną ze strony podatników oraz nie mniejszą ze strony administracji (w Polsce jest ok 25 mln podatników – jeśli każdy robiłby odliczenia to takiej masy informacji po prostu nie dałoby się sprawdzić) koszty te zalicza się ryczałtowo. Ministerstwo finansów co roku ustala stawki dla pracujących na etacie. Przyjęto, że te koszty w przypadku etatu oscylują w okolicy 10 proc. średniego wynagrodzenia. Wynika to z tego, że tak naprawdę większość kosztów w przypadku etatu ponosi pracodawca i to on ma prawo je uwzględnić.
Zupełnie inaczej jest w przypadku tzw. wolnych zawodów. Wykonujący je ludzie po prostu nie mają pracodawców – w związku z tym ponoszą de facto koszty związane z organizacją stanowiska pracy i z tego tytułu należą im się wyższe koszty uzyskania przychodu. Wyznaczono je, jeszcze przed wojną, na poziomie 50 proc przychodu (chociaż przecież takie koszty mogą być nawet wyższe od samego przychodu – co w przypadku zatrudnionego na etacie jest niemożliwe). W efekcie twórca płaci, w zależności od grupy podatkowej w której się znajduje, 9 albo 16 proc. podatku od swoich przychodów. Tymczasem realna stopa procentowa PIT w Polsce to… 15 proc. Jeśliby natomiast wyznaczyć medianę – to okazałoby się, że wynosi ona ok. 12 proc. Nie znam niestety dokładnie mediany podatków płaconych przez dziennikarzy. Tak czy inaczej okazuje się, że dziennikarze w zasadzie płacą mniej więcej tyle samo podatku PIT co każdy inny obywatel. Nie ma więc mowy o żadnym przywileju, czy nie płaceniu podatku w ogóle.
W dodatku rząd Tuska wcale kosztów teoretycznie nie redukuje. Tyle, że zostaną one ograniczone do ok. 80 tys. zł rocznie – a poza tym pozostaje możliwość rozliczenia się „w naturze”. Minister Rostowski liczy jednak, że najbogatsi dziennikarze i artyści, których jest podobno 17 tys., po prostu nie będą chcieli zamienić się w księgowych i będą woleli zapłacić więcej choćby dlatego, że nie będą wiedzieli jakie koszty można wliczyć (brakuje tu jakichkolwiek interpretacji). Ponieważ limit możliwości skorzystania z ryczałtowych kosztów uzyskania przychodu pokrywa się mniej więcej z limitem pierwszej grupy podatkowej PIT oznacza to, że rząd Tuska chce po prostu dodatkowo opodatkować najbogatszych dziennikarzy na poziomie 32 proc. (w praktyce poniżej tej wartości – im więcej artysta zarobi tym bardziej zbliży się do wartości 32 proc.). Czyli dziennikarze i artyści z opodatkowanych średnio staną się nagle opodatkowanymi wyjątkowo wysoko!
Ale oczywiście propaganda jest taka, że pismaki to burżuje i dobre dla klasy robotniczej będzie zerżnięcie ich podatkowe do krwi ostatniej. Cóż, podstawowa technika bolszewizmu to rozkręcanie spirali zawiści… Gawiedź przecież zawsze się ucieszy, gdy kogoś rozkułaczą.
Sommer: Jeszcze o „kosztach uzysku” w umowach o dzieło
REKLAMA
REKLAMA