Chodakiewicz: Gdzie zmierzają Stany Zjednoczone?

REKLAMA

Są dwa przysłowia na ten temat. Pierwsze jest znane: As goes California, so does the nation. Czyli „tam gdzie idzie Kalifornia, tam podąża cały kraj”. Tłumaczenie kulturowe: Kalifornia jest laboratorium zmian dla całej Ameryki. Drugie jest mało znane: Do not Californicate Oregon. To znaczy dosłownie: „Nie bzykać Oregonu po kalifornijsku”. Tłumaczenie kulturowe: nie robić z Oregonu Kalifornii. To drugie przysłowie „wyczaiłem” ze dwadzieścia lat temu z naklejki na zderzak samochodu (bumper sticker) ze stanu Oregon (zresztą będąc w Newadzie). Chodziło o to, że Kalifornijczycy przeprowadzali się do Oregonu ze względu na lewackie prawa obowiązujące w stanie, w którym dotąd mieszkali, i wynikające z nich konsekwencje (m.in. wysokie podatki i poziom przestępczości oraz rozpad infrastruktury), po czym jako już głosujący rezydenci sąsiedniego stanu starali się wprowadzać te same postępowe regulacje w nowym miejscu osiedlenia, zwykle na wsi. Mniej subtelni Oregończycy mieli naklejki: Californians go home!, czyli „Kalifornijczycy won!”. A wieści z Kalifornii są zaiste przykre. Ilekroć dzwonię do domu albo przylatuję na inspekcję, doświadczam grozy. Ciągłe opowieści o rosnącej biurokracji; o niekompetencji w sektorze usług (nawet prywatnych, bowiem zakontraktowanych rządowo pod kątem politycznej poprawności, a więc z uwagi na przynależność do mniejszości narodowych, seksualnych czy genderowych, jak również do związków zawodowych, bez których – jak wiadomo – ani rusz); o narastającej fali bandytyzmu (nawet wśród policji); o złodziejstwach (kradną rynny, maszyny klimatyzacyjne, kable, druty, rozmaite metale, wszystko co się świeci). No i zawsze i wszędzie o nielegalnych imigrantach. Najgłośniej jest o ich marginesie patologicznym, czyli o kryminalistach. Ale słyszy się też dużo częściej historie o ich niekompetencji i braku przygotowania do wykonywania bardziej skomplikowanych prac. A pewni przedsiębiorcy, którym dzięki układom kapitalizmu politycznego udaje się dostać kontrakty państwowe, chętnie zatrudniają nielegalnych, zlecając im skomplikowane roboty. Ci nie potrafią ich odpowiednio wykonać, więc zaczynają się sypać budynki, drogi czy mosty. Takie słyszę biadolenie.

Na dodatek ostatnio gubernator Jerry Brown ps. Moonbeam („Księżycowa Poświata”) – nazwany tak ze względu na swoją newage’ową personę – wezwał do ponownego podniesienia podatków. Według stanowej biurokracji, nie ma takiego problemu, którego rozwiązaniem nie byłoby złupienie podatników. A w Kalifornii niestety jest jeszcze co łupić. To wciąż najbogatszy stan, mimo że przedsiębiorcy, ich firmy oraz część warstwy średniej związanej z wolnym rynkiem wyprowadzają się – głównie do Newady i Teksasu. Kalifornia leży i kwiczy. Nie dziwota. Zarzynają ją regulacje stanowe oraz związki zawodowe, szczególnie pracowników sektora publicznego (dalej: ZZPSP). Pamiętam, że gdy pracowałem jako student-asystent w College of San Mateo (CSM), nie mogłem nadziwić się kontrastowi między pracownikami uczelni (na garnuszku zarządu powiatowego, czyli podatnika) a przedsiębiorstw prywatnych. W tych ostatnich też robiłem (np. w warsztacie od wszystkiego, w sklepie alkoholowym jako pomocnik sprzedawcy, w śniadaniodajni jako chłopak od pączków i kanapek; w przedszkolu jako sprzątacz, w ogrodach), a więc miałem skalę porównawczą. W CSM chłopaki-związkowcy, w liczbie kilkunastu, przychodzili do roboty o siódmej rano, ale wyjeżdżali z bazy na kampus dopiero około ósmej. A to było ze 200 metrów.

REKLAMA

Przedtem „przygotowywali sprzęt”. Potem zajmowali się zadaniami, ale już około 11:15 zaczynali sprzęt pakować (niektórzy potrafili wąż ogrodniczy po 15 minut zwijać, gadając) i krążyć samochodami wokół kampusu, nieraz wielokrotnie, aby zabić czas przed drugim śniadaniem (lunch break), które się zaczynało o 12.00. Chłopcy jedli, następnie grali w dołki albo siedzieli w cieniu. Potem pakowali sprzęt i w drogę wyruszali gdzieś o 13.15. Podjeżdżali do miejsca pracy (np. cięcie trawnika), wyładowywali sprzęt. I pracowali. O 14.30 znów zaczynali się pakować i szybciutko do bazy, bo o 15:00 fajrant. Śmiałem się z tego, bo przypominało komunę. Ale też się cieszyłem, bo więcej pracy było dla mnie, a więc mogłem dłużej pracować i więcej zarabiać. Formalnie moja praca miała polegać na rozwożeniu poczty oraz papieru do kopiarek. Miałem na to cztery godziny, a mogłem obrócić w godzinę ze wszystkim moją furgonetką. Dzięki temu jednak, że koledzy związkowcy się nie palili do wysiłku, miałem ciekawsze roboty. Na przykład jeździłem sobie ciężarówką- wywrotką, opróżniałem duże kosze na śmieci, ładunki ściętej trawy, a potem szalałem na wysypisku. Albo służyłem jako uczelniany policjant (w przerwie śniadaniowej w bluzie mundurowej i krótkich spodenkach można było zjechać do miasta po kanapkę albo pizzę, a jak dziewczyny były, to włączyć koguta). Nauczyłem się jeździć fork liftem (nawet nie wiem jak po polsku – podnośnikiem zmechanizowanym?), czyścić meble maszyną na gorącą parę pod ciśnieniem, zabezpieczać dwa baseny olimpijskie. Malowałem wnętrza oraz znaki na asfalcie, w tym „zebry”. Pisałem też na maszynie w biurze, wypełniając rozmaite formularze. A raz nawet przywiozłem z kostnicy w San Francisco denata do laboratorium biologicznego – bowiem chłopaki-związkowcy odmówili szefowi, oznajmiając, że nie mają nic takiego w ich związkowym kontrakcie.

Zarabiałem minimalną stawkę – 3,25 $ za godzinę – a chłopaki minimum 15 dolarów. No i oczywiście nie miałem żadnego ubezpieczenia, gwarancji pracy, emerytury. Nic. A oni tak. To było 30 lat temu. Każdy student marzył, aby dostać publiczną związkową fuchę w ciągu roku w ograniczonym wymiarze godzin, a latem w pełnym wymiarze. Raz udało mi się na kilka sobót załapać na zmywacza do stanowego szpitala w San Francisco, gdzie płacili po 9 $ za godzinę. Byłem wniebowzięty. I jeszcze karmili. Okazało się, że regularnym pracownikom-związkowcom płacono 32 $ za godzinę. No i ubezpieczenie zdrowotne, emeryturę i inne przywileje. Ale im się nie chciało pracować w weekend. Związek łaskawie pozwolił więc, aby w te dni robotę mogli wykonywać nieuzwiązkowieni, bo nie byłoby komu.

To była dobra szkoła dla małolata, człowiek uczył się pracy. Ale jednocześnie drapał się w głowę nad tymi pensjami dla uzwiązkowionych leniuchów. Tak było wszędzie. Pamiętam, że jeszcze niedawno na przykład ratownik z plaży stanowej Huntington Beach (czy Newport Beach) mógł po 20 latach odejść na emeryturę i dostać rocznie 100.000 $ – powtórzę: STO TYSIĘCY DOLARÓW. Czyli dziewczyna albo chłopak w wieku lat 38 mogli odejść na kokosową emeryturę. Z drugiej strony Kalifornia była taka zamożna i wydawało się, że może być tylko lepiej. Przecież niedługo po mojej przygodzie w CSM wybuchła tam Silicon Valley. Potem internet. I jeszcze więcej kasy było od podatnika. Worek bez dna. Tak się przynajmniej wydawało. Ale teraz się skończyło. Co więcej – to, co było tajemnicą poliszynela, to, na co się machało ręką, wychodzi na wierzch i staje się przedmiotem debaty publicznej. Nie tak dawno pisał o tym Steven Malanga: „Stan podległości. Jak związki zawodowe sektora publicznego doprowadziły Kalifornię do bankructwa” („The Beholden State: How public-sector unions broke California”, http://www.city-journal.org/2010/20_2_california-unions.html).

Zaczęło się naturalnie w ponurych latach sześćdziesiątych. ZZPSP nabyły prawo zbiorowych negocjacji. Oznaczało to, że niezwiązkowiec nie mógł wykonywać pewnych prac, a rozmaitość zabronionych robót stale rosła; po prostu niezrzeszonego albo nie mającego ochoty się zrzeszyć nie przyjmowano do pracy stanowej czy powiatowej. A jak wstąpił do ZZPSP, to jego składki związkowe szły na sprawy, na które on (czy ona) nie miał wpływu. Składki szeregowców pozwalały rosnąć szeregom biurokracji związkowej, wynajmować lobbystów. Na przykład sekcja pracowników więzień ma 70 związkowych pracowników etatowych i 20 prawników oraz roczny budżet w wysokości 25 milionów dolarów. Szefostwo związków mogło pompować pieniądze w kampanie wyborcze polityków, którzy obiecywali najwięcej kiełbasy. I jednocześnie szefostwo to mobilizowało aktywistów i szeregowców do głosowania na takowych polityków. I odwrotnie: ZZPSP mobilizowały się przeciwko politykom, którzy obiecywali obcinać podatki czy proponowali reformy (np. prywatyzację więzień), oraz przeciw propozycjom, które groziły ograniczeniem straszliwego apetytu podatkożerczego lewicy. Na przykład w 1978 roku ZZPSP i ich lewaccy sojusznicy stoczyli straszliwą (i nieudaną) batalię przeciwko Propozycji 13. Miała ona ograniczyć maksymalny wymiar podatków od nieruchomości. Ludzie zagłosowali na tak, aby obniżyć podatki. Bossowie i biurokraci z ZZPSP odpowiedzieli licznymi strajkami. Gdy się nie udawało osiągnąć swojego u urny wyborczej, to awanturowano się, strajkowano, pikietowano. Na przykład w pewnym momencie wszyscy pracownicy stanowi rozmaitych sektorów w skoordynowany sposób falowo porzucali stanowiska pracy i wychodzili (tzw. rolling strike). Albo innym razem każdy strażak, sanitariusz i policjant brał chorobowe tego samego dnia (blue flu). Przypomnijmy, że w Kalifornii strajki stanowych i powiatowych pracowników były nielegalne aż do sądowej decyzji z 1985 roku. Ale bossowie mieli to w nosie. Domagali się kasy. Bez względu na konsekwencje dla ogółu. W rezultacie pensje i przywileje ZZPSP stale rosły. Kalifornijscy nauczyciele zarabiają najwięcej w USA. Strażnicy więzienni biorą rocznie ponad 100 tys. $, policjanci i strażacy mogą zarabiać jeszcze więcej. Pracownicy stanowi odchodzą na emerytury w średnim wieku około 55 lat z uposażeniem trochę niższym od swych rocznych zarobków. Na przykład w Kalifornii policjant może odejść na emeryturę w wieku 50 lat i dostanie 90% swojej ostatniej pensji. Dla porównania: w innych stanach emerytura wyniesie 50%. Kandydaci sponsorowani przez ZZPSP nie tylko wygrywali wyścigi do legislatury stanowej, ale również coraz częściej do zarządu powiatowego. W niewielkim mieście Santa Barbara (90 tys. ludności), gdzie mieszkałem, związki pracowników municypalnych potrafiły milion dolarów wpompować w wyścigi o fotel burmistrza i stanowiska członków zarządu miasta. Opłacało się. Zaraz dostawali podwyżki. Inna odnoga ZZPSP dała 25 milionów dolarów na wybory stanowe w 2005 roku. Jednak szczególnie dobrze szło lewackim związkowcom nauczycielskim w obsadzaniu miejscowych zarządów szkolnych. Ich organizacja ma w Kalifornii 340 tys. członków, a składka członkowska wynosi ponad 1000 $. Postępowców stać na wydanie miliona dolarów na reklamę wyborczą albo na finansowanie lokalnych kampanii. Kandydaci niezależni po prostu nie mieli szans.

Trochę lepiej było na poziomie wyborów stanowych, ale i tu – dzięki funduszom oraz wsparciu postępowych mediów i grup nacisku – nauczycielskim ZZPSP udawało się wygrywać znaczące referenda, na przykład w 1988 roku. Szczególnie perfidne były reklamówki w telewizji przedstawiające nieutulonych w żalu aktorów-dzieci, którzy błagali o podwyżkę podatków. Unia zwyciężyła w referendum; dostała z tego prawie pół miliarda dolarów. A kalifornijskie dzieci tak jak nie potrafiły czytać i pisać, tak dalej nie potrafią. Mimo morza pieniędzy na związkową biurokrację poziom edukacyjny stale się obniża. Rodzice bowiem nie potrafią się systematycznie i trwale zorganizować w stanową grupę nacisku. A związkowi biurokraci – jak najbardziej. I rezultaty są ponure. Po prostu nie ma już pieniędzy, aby płacić bossom związkowym, którzy domagają się od socjalliberalnych polityków, głównie z Partii Demokratycznej, aby ci spełnili obietnice wyborcze i podwyższyli pracownikom stanowym i powiatowym pensje i świadczenia.

Bankrutuje stan Kalifornia. Poszczególne miasta zaczęły już oficjalnie ogłaszać bankructwa – np. Vallejo. W niektórych miejscowościach odwołuje się żarłocznych polityków w drodze specjalnych referendów. Czy uspokoi to żerujących na podatniku ZZPSP-owców? Gdzie tam! Są częścią lewackiego systemu, który objął władzę w USA w latach sześćdziesiątych. Zamożna Ameryka im pobłażała. Ale USA w stanie kryzysu finansowego zaczynają się dokładnie temu wszystkiemu przyglądać. Najwyższy czas na kontrrewolucję. Najpierw w Kalifornii. Musi się udać! As goes California, so does the nation.

REKLAMA