Wozinski: Prawa autorskie i patenty. Problem własności myśli

REKLAMA

Współcześnie coraz więcej dóbr i usług przenosi się w sferę myśli. Można powiedzieć, że to bardzo dobrze, bo świadczy to o rozwoju ludzkości. Jednak im bardziej sublimują się nasze wytwory, tym większe problemy zdaje się stwarzać przydzielenie tytułów własnościowych. Kwestia własności intelektualnej stanowi punkt, wokół którego toczy się mnóstwo dyskusji, szczególnie wśród libertarian. Kilka lat temu Stephan Kinsella napisał artykuł „Against Intellectual Property”, który stanowi świetne podsumowanie rozmaitych nurtów badanego przez nas zagadnienia. Autor zajmuje w nim stanowisko, które najlepiej wyraża sam tytuł – a mianowicie, sprzeciwia się prawom autorskim i patentom jako takim.

Jego główna linia argumentacji przeciwko patentom idzie w ślad za Rothbardem: aby ktoś mógł posiadać prawo własności do czegokolwiek, to coś musi być przedmiotem rzadkim, wobec którego możliwy jest konflikt. Myśl zaś nie jest czymś rzadkim, bo myśleć umie każdy, tak więc nie można nikomu przydzielać praw własności do czegoś, co jest dostępne dla każdego. Poza tym opatentowanie jakiejś myśli, np. wynalazku, pociąga za sobą sytuację, w której inne osoby nie mogą zrobić, co chcą ze swym własnym dobytkiem.

REKLAMA

Trudno się z Kinsellą w tym punkcie nie zgodzić. Natomiast autor myli się zasadniczo, gdy idzie o odrzucenie praw własności jako takich. Swoje rozumowanie przedstawia na przykładzie pozostawionych w parku książek. Pewien autor książki sprzedał jedną z nich na zasadzie kontraktu zakazującego jej kopiowania i sprzedawania, do drugiej zaś takich zastrzeżeń nie wniósł. Osoba trzecia spacerująca po parku znajduje na ławce egzemplarz obwarowany zakazem, czyta go i pragnie sprzedać kopię tekstu z zyskiem. Kinsella uważa, że w tej sytuacji zakazanie osobie trzeciej sprzedawania kopii jest mistycyzmem, gdyż osoba ta, znajdując na ławce obok zwyczajny egzemplarz, nie miałaby żadnego pojęcia o różniącym obydwie książki zakazie. Nie do zaakceptowania wydaje mu się wpisane w jedną z książek zobowiązanie kontraktowe, które przecież jest zasadniczą cechą wszelkiej własności pochodzącej z wymiany. A przecież nie ma tu żadnego mistycyzmu: każdy z nas ma prawo dokonać z inną osobą wymiany pod dowolnymi warunkami. Pisał już o tym Murray Rothbard, wskazując na rozmaite wzorce tzw. wymiany warunkowej.

Kinselli można zadać pytanie: gdybym w jakiejś opuszczonej wskutek wojny wiosce zastał pusty dom i bardzo zechciał w nim zamieszkać, to czy tytuł własności należący do uciekinierów jest czymś mistycznym? Znalazłszy więc w parku książkę, powinienem zachować wobec niej ostrożność, bo bardzo wyraźnie widać włożoną w jej wykonanie pracę i na pewno jest czyjąś własnością.

Prawa autorskie

Kontrowersje związane z prawem autorskim dotyczą dziś głównie książek, filmów, programów komputerowych i muzyki. W każdym tych przypadków mamy do czynienia z pewną myślą, która znajduje swoje przełożenie w materii. Jednakże nie jest to wcale wyróżnik tzw. twórczości intelektualnej. Nawet kowal czy mechanik samochodowy korzysta przecież z własnej wiedzy i znajomości fachu. W przypadku piosenkarza, pisarza, programisty – tak jak w przypadku wszelkich w ogóle twórców – najistotniejszy w ustaleniu tytułu własności jest zatem materialny wytwór ich pracy. Tak więc mają oni prawo sprzedać swoje książki, płyty, programy komukolwiek tylko zechcą i pod dowolnymi warunkami, jeśli tylko wyrazi na to zgodę kupujący. Pisarz ma prawo zakazać kopiowania fizycznej wersji swojej książki oraz zakazać osobie podpisującej z nim kontrakt dokonywania z nią wielu innych rzeczy. Jeśli więc zażyczy sobie, by kontrahent nikomu nie opowiadał o jej treści, ma do tego słuszne prawo. Właściwy akcent powinien więc zostać położony na treść podpisywanych umów.

Dzisiejszy system prawny, zmonopolizowany przez państwo, ujednolica wszystkie kontrakty na prawo autorskie – i to właśnie stanowi najważniejszy problem. W wolnym społeczeństwie pisarze wymyślaliby rozmaite wersje udostępniania swojej twórczości, a konkurencja między tymi rodzajami ustaliłaby kilka najbardziej powszechnych wzorców dostępu. Mielibyśmy zatem pisarza X, który mówiłby: „Jak ktoś chce, niech kopiuje”, pisarza Y, który zastrzegałby prawo kopiowania tylko dla siebie i kręgu znajomych, oraz pisarza Z, który wydawałby tylko pięć egzemplarzy książki, chcąc stworzyć legendę niedostępności swoich dzieł. Tę możliwą różnorodność kontraktów na dzieła twórców niweczy państwo, które w ramach swojej złodziejskiej działalności nie jest w stanie organizacyjnie sprostać wyzwaniu ustanowienia bardziej złożonego systemu prawa.

Muzyk ma prawo jedynie do materialnej reprezentacji swojej twórczości. Czyli ma prawo tylko do konkretnego nośnika z zapisanym na nim materiałem. I tak jak powyżej, może zastrzec do niego dowolny dostęp. Najważniejsza jest tu kwestia reakcji innych uczestników rynku – od nich zależy, jaki będzie przeciętny, „rynkowy” dostęp do utworów muzycznych. Kwestia nagrywania przez innych muzyków takich samych utworów jest więc drugorzędna. Wszystko bowiem powinien regulować sam autor, który może określić wyraźnie kod dostępu do swego dzieła.

Można sobie wyobrazić, że spora część muzyków popowych liczących tylko na rozgłos nie zastrzegałaby zanadto swoich nagrań – aby zwiększyć swoją „sławę”. Natomiast muzycy z wykształceniem wystawialiby swoje utwory tylko w filharmonii, zastrzegając sobie zakaz ich nagrywania i wykonywania. Na koncerty przychodziliby wtedy tylko ci, którzy zaakceptowaliby warunki odbioru muzyki artysty.

Programista swoją własność posiada w konkretnym zapisie na dysku. Zapis cyfrowy także posiada swoje materialne podłoże i problemy z tym związane. Jednakże zasadniczo są one takie same jak w przypadku muzyka i pisarza. Kopiowanie plików może być zakazane, bo przecież żeby je skopiować, trzeba wejść w fizyczny kontakt z nośnikiem, na którym się one znajdują. Nie można więc zaakceptować argumentacji Kinselli, że po skopiowaniu ja mam swoją płytę, a ty nadal masz swoją. Jak bowiem wskazał Rothbard, kreśląc teorię warunkowych praw własności, każdy ma prawo zastrzec warunki dowolnej wymiany. Jeśli więc wyraźnie sobie nie życzę, aby ktoś kopiował moje pliki, to mam do tego prawo, a każda osoba trzecia, która znajdzie płytę na ławce w parku, musi liczyć się z ewentualnymi konsekwencjami prawnymi skopiowania jej.

Dzisiejszy chaos i brak możliwości wyeliminowania nagminnego zjawiska bezprawnego kopiowania programów jest spowodowany niewydolnością państwowego monopolu policyjnego i sądowniczego.

Patenty

Patenty jako takie są złe, gdyż zakazują pewnym osobom dysponować swoją własnością. Kinsella wykazuje absurdalność patentów na przykładzie jaskiniowca Galta-Magnona, który jako pierwszy wśród swego plemienia buduje chatę. Wedle zwolenników prawa patentowego, miałby on prawo zakazać wszystkim ziomkom przeprowadzenia się z jaskiń do drewnianych chat. Ponownie kluczową kwestią jest zastrzeżenie dostępu. Jeśli Galt-Magnon zbuduje dla swego domu wielką zasłonę z liści, to wtedy dostęp do jego wynalazku jest słusznie ograniczony i jaskiniowiec nie musi o nim nikomu mówić. Jednakże gdyby jego ziomkowie zapragnęli tylko zerknąć na jego konstrukcję, a potem ją powielić, jest to całkowicie legalne. Samo tylko patrzenie należy ostatecznie do świata myśli, a tej zastrzec nie można.

Rodzime kłopoty

Jakiś czas temu na łamach „NCz!” w kwestii praw autorskich wypowiadał się p. Janusz Korwin-Mikke. Opowiedział się w nim za siedmioletnim okresem praw autorskich, nie podając jednak żadnych racji za takim właśnie rozwiązaniem. Skąd bowiem liczba 7, a nie np. 4 albo 10? Na takie irracjonalności narażeni są zwolennicy państwa, którzy nie chcą go ogałacać z zawłaszczonych przez nie funkcji. Błędna jest także wysuwana w artykule teza, jakoby XIX-wieczne prawo patentowe wpłynęło na rozkwit technologii. Jak z każdym socjalistycznym przedsięwzięciem sprawa miała się wręcz odwrotnie: technologie rozwinęły się mimo prawa patentowego. Wszelkie zarządzenia państwa mają na celu tylko jedno – odebrać pieniądze producentom i przekazać je nieproducentom. W tej sytuacji część wynalazców skrzętnie wykorzystała rosnący w siłę aparat państwa w celu powstrzymania zagrażającej im konkurencji. Właściwa dyskusja w temacie praw własności rozgrywa się zatem na terenie ustalenia zasad dostępu do własności. Państwo w dziedzinie ochrony „własności intelektualnej” jest z definicji ułomne i odpowiedzialne za dzisiejszy bałagan. Nacjonalizując dostęp do dzieł sztuki, przyczyniło się do zbanalizowania kultury. Poszczególni twórcy nie są w stanie zastrzegać dostępu do swojej twórczości, co przecież zawsze było zasadniczym czynnikiem wpływającym na powstawanie wyrafinowanych dzieł. Czymże bowiem byłyby freski Michała Anioła, gdyby nie umiejscowienie ich w Kaplicy Sykstyńskiej? Czy miałyby taką samą sławę i czy sam twórca stworzyłby dzieło równie wspaniałe, wiedząc, że dostęp do niego będzie powszechny i darmowy?

To właśnie państwo jako takie ponosi winę za współczesne problemy związane z ochroną wartości intelektualnej. Jego usługi w tym zakresie można porównać do sklepów spożywczych z PRL, które na półkach miały tylko ocet. Państwowa ochrona jest nieefektywna i zła u podstaw. Państwo ujednolica wedle sztywnych zasad ochronę, która mogłaby i powinna być niezwykle zróżnicowana. Ponadto sankcjonuje ono zupełnie bezpodstawne prawo patentowe. Powtórzmy raz jeszcze rzecz najważniejszą: problemem nie jest wyznaczenie odpowiednich okresów przestrzegania prawa autorskiego, lecz respektowanie wyznaczonych przez twórcę zasad dostępu do jego dzieła.

(źródło: NCZ! 2009; publikujemy w ramach cyklu tekstów archiwalnych, które nie poddały się upływowi czasu i prezentują “ostre”, często kontrowersyjne poglądy naszych Autorów)

REKLAMA