Pyffel: Pierwszy Polak w Yijiacun

REKLAMA

Bycie Europejczykiem czy też – mówiąc bez ogródek – białym w Chinach to zadanie nieproste. Po wielu latach spędzonych w Państwie Środka, we własnej Ojczyźnie zaczyna brakować bałaganu, syfu, nieporządku czy chaotycznego ruchu ulicznego. Wtapiając się w tłumy Chińczyków, ryksze, rowery, skutery, samochody, a nawet ciężarówki bezładnie jeżdżące we wszystkich kierunkach i drobiąc małe kroczki, by na nikogo nie wpaść, doznaje się dziwnego uczucia, jak to wspaniale zanurzyć się w oceanie chińskości. Dlaczego coś, co tak irytowałoby mnie we własnym kraju i co tak irytuję bogatą chińską klasę średnią, tutaj przyjmuję z błogą akceptacją? Bo Chiny nie byłyby Chinami, gdyby było inaczej.

Państwo Środka – wszystko, co pod Niebem; kilka światów w jednym, terytorium na wschód od Himalajów i na południe od Wielkiego Muru (choć ChRL wyszła daleko poza te historyczne granice), zamieszkane przez dziesiątki ludów, na którym rozciąga się władza jednego cesarza, a dziś KPCh. Twierdzenia te brzmią jak banał, jednak wystarczyło wypuścić się o dwie godziny jazdy poza Pekin, by okazały się banalne w swojej prostocie i by nie można było znaleźć lepszych słów.

REKLAMA

Kraj za miastem

Otaczająca Pekin prowincja Hebei jest kulturowo bliska stolicy. Popularne są tu te same potrawy: pierogi, mantou, baozi, a przede wszystkim kluski – potrawy mączne, które – jak wszędzie zresztą na Północy – muszą się znaleźć w każdym menu. Miejscowa ludność mówi tym samym północnym dialektem. Jednak na tym podobieństwa się kończą. Pekin to od XIII wieku siedziba władz, centrum chińskiego świata, 15-milionowa dziś metropolia, do której ciągną obcokrajowcy z całego świata (mieszka ich tam około 300 tysięcy, w tym około 1000 Polaków), a także w poszukiwaniu pracy i życiowej szansy Chińczycy z najodleglejszych zakątków kraju – chińskiej Syberii, górzystego Syczuanu, malowniczego Henanu, a nawet znajdującego się na krańcach imperium pustynnego Xinjiangu i Tybetu – pracujący tam na budowach, w hotelach i restauracjach (4 miliony) Hebei to spokojna chińska prowincja, geograficznie bliska, lecz na mapie chińskiej modernizacji znajdująca się daleko za Pekinem i nadmorskimi prowincjami Chin. By zacytować słowa popularnego przewodnika: łatwiej niż taksówkę można tam złapać kurę. Brak tam także światowej sławy zabytków, porównywalnych do słynnej terakotowej armii czy Wielkiego Muru. Z tego względu, mimo bliskości stolicy, długonosi obcokrajowcy rzadko się tam zapuszczają. Dlatego też dotrzeć na tereny, na które nie dotarło zbyt wielu białych przede mną, wydało mi się niezwykle podniecającą perspektywą.

Ale jak się okazuje, wszystko ma swoją cenę. Już na na zatłoczonym dworcu kolejowym w Shijiazhuang, stolicy prowincji, pojawienie się obcokrajowca wzbudziło wielką sensację. Natężenie wypowiadanych w moją stronę „Hello” i różnego rodzaju pozdrowień osiągnęło dwa-trzy razy na minutę. Odpowiedzi po chińsku wywoływały salwy śmiechu. Gdyby na dworcu w Shijiazhuang zjawiła się nagle złota rybka, poprosiłbym ją o czapkę niewidkę, by uniknąć tego całego męczącego zgiełku. Trafiam na starszą, korpulentną naganiaczkę, mówiąca czystym północnym akcentem, oferującą mi noclegi w podziemiach dworca. Uśmiechnięta od ucha do ucha kurczowo trzyma mnie za przedramię i z wielkim poczuciem dumy, ostentacyjnie przechadzając się ze mną po dworcowych okolicach, mówi: – Jako obcokrajowiec, Holender (niestety nie udaje mi się wyjaśnić, że jestem Bolan, a nie Helan), ni gei wo mianzi (dajesz mi twarz, dodajesz prestiżu). Pyta także o kilka słówek, które mogą przydać się obcokrajowcom (w tym nieodłączne ladies, a więc oferty nierządu, którego skala w Chinach, ze względu na dziesiątki milionów biednych migrantek ze wsi, osiąga poziom Tajlandii). Oferowane hotele nie stanowią szczytu marzeń. Są to raczej zdewastowane pokoje, z zepsutą spłuczką w łazience i odrapanymi ścianami. Paradoksalnie większość z nich jest jednak wyposażona w kopie obrazów Mona Lizy, Słoneczników lub innych arcydzieł europejskiej sztuki, co dodać ma chyba tym miejscom nieco prestiżu. Wszystkie i tak są jednak zajęte, jako iż ten weekend jest wyjątkowo gorący – w Shijiazhuang przeprowadzane będą ogólnokrajowe egzaminy inżynieryjne i kosmetyczne.

Niech żyje harmonia!

I rzeczywiście – tłumów młodzieży nie sposób nie zauważyć na głównej ulicy miasta. Kroczący dziarskim krokiem, w większości w okularach i brązowych lub granatowych kurtkach, młodzi chińscy inżynierowie oraz kolorowo ubrane, z obowiązkowo wymalowanymi paznokciami i często plecakami w kształcie misiów panda, kandydatki na kosmetyczki. Jak tłumaczy mi jeden z inżynierów, to celowa polityka rządu, by „no wiesz, ludzie łączyli się w pary”. Wcale niegłupio. Przypominam sobie euforię kolegów z technikum, jaką kiedyś wywoływała w nich perspektywa wspólnej dyskoteki z liceum pielęgniarskim. Ze względu na ten weekendowy zjazd egzaminacyjny chińskiej młodzieży cudem udaję mi się zarezerwować jeden z ostatnich pokojów w mieście.

Następnego dnia przebijam się dalej w głąb prowincji. Na niewielkim lokalnym dworcu zachodnim witają mnie wiwaty rykszarzy oraz ulicznych sprzedawców placków i klusek, właścicieli niewielkich, ruchomych kramów. Na samo wspomnienie o tym, co może być dalej, uśmiecham się sam do siebie. 10 minut później wjeżdżam do krainy pyłu i kurzu. Gdzie okiem sięgnąć, kominy i drogi – tak zapiaszczone, że widać tylko skrawki niebieskiego asfaltu. Do autobusu wsiadają zakurzeni ludzie z zakurzonymi workami pełnymi ziemniaków. By unik-nąć kurzawy, otwarte w autobusie okna co chwila zamykamy, zwłaszcza wtedy, gdy z naprzeciwka nadjeżdżają duże ciężarówki. Z tego brudu i kurzu wyłaniają się tradycyjne chińskie domy, zbudowane z cegły, które już zniknęły z pekińskiego krajobrazu. Na głównych ulicach wiosek transparenty z wypisanymi sloganami na czerwonym tle. Ale nie ma tam ani słowa o marksizmie czy socjalizmie ani też rozwoju gospodarczym lub modernizacji, tak modnej w ostatnim 30-leciu. Dziś słowo klucz to „harmonia”, „cywilizacja”, czasem coś o ochronie środowiska i dziedzictwa kulturalnego. Na ile ta teoria jest zgodna z praktyką, to inna sprawa.

Dojeżdżam do dworca w miasteczku Jixiang, a właściwie placu, na którym stoją cztery autobusy, kasa biletowa oraz kram z przekąskami i napojami. Wydaję się, że to już ostatnia forpoczta cywilizacji. Tam wsiadam do wiejskiego autobusu i szybko wdaję się w rozmowę z grupą kobiet wiozących jajka. Drugą grupę pasażerów stanowi kolorowa grupa młodzieży nałogowo słuchająca iPodów i dwie hałaśliwe dziewczynki bawiące się komórkami. Z radia rozlega się głośna muzyka olimpijskiego hymnu „Beijing Huanyin Ni” („Pekin wita Cię”), który jakoś nie zrobił kariery poza Chinami. Dość łatwo wpadająca w ucho melodia z chińskimi chórami i bębnami w tle. Starszy Pan wiozący zboże w wielkim szarym worku wie, że stolicą Polski jest Warszawa, i coś o Polsce słyszał w kontekście drugiej wojny światowej i powstania w getcie (oglądał w TV „Pianistę” Polańskiego – najpopularniejszy film kształtujący opinię Chińczyków o Polsce). Za oknami brudny, przemysłowy krajobraz – wyschnięte rzeki i ludzie w maskach, chroniący się przed wszechobecnym kurzem.

Autobus skręca z głównej drogi i zaczyna piąć się serpentynami w górę. Rozpoczynają się fantastyczne widoki na złociste zbożowe pola. Wreszcie docieram do wioski Yi (dosłownie Yijiacun – wioska rodziny Yi). Kilkuset jej mieszkańców nosi to samo nazwisko Yi i mieszka w niej od stuleci, a do tego wszystkie domostwa zbudowane są wyłącznie z kamienia. Yi stwierdzili, że na samym rolnictwie daleko nie zajadą i postanowili rozkręcić turystyczny biznes, tworząc w 1998 roku muzeum.

Pierwszy z Polski

– Przed Tobą było kilku obcokrajowców, między innymi Francuz z Syberii. Ale jako Polak jesteś pierwszy – mówi do mnie sołtys Yi, który zawiaduje tym ziomalskim interesem. Od razu podłączam się do wycieczki, której przewodniczka pokazuje nam świątynie Guanyin, buddyjskiej bogini miłosierdzia, oraz cztery bramy wioski, tłumacząc, jak wyglądało w niej życie. Nieodłącznym jego elementem były świątynie buddyjskie, a zwłaszcza kult Guanyin, bardzo rozpowszechniony w Chinach w czasach, gdy swój złoty wiek przeżywał buddyzm (w epoce dynastii Tang i Song – od VII do XIII wieku). W jednej z tych świątyń dochodzi do nieoczekiwanej sytuacji. Młody, dobrze ubrany turysta z Pekinu podchodzi do ołtarza Guanyin, wkłada w ucho słuchawki iPoda i zaczyna intonować buddyjską pieśń religijną. Razem z resztą grupy cierpliwie czekamy na zewnątrz. W duchu myślę, że to dość niespotykana forma religijności, ale taka musi być, skoro starą kulturę w Chinach zniszczono w latach 60., a nowa się odradza, przyjmując zaskakujące formy. Wieczorem, przy zachodzie słońca, przechadzam się po wiosce, obserwując suszoną na dachach kukurydzę, a także zapoznając się z wypisanymi na jednym z zakrętów sloganami dotyczącymi polityki planowania rodziny („Dziewczynki też są dobre!”).

W miejscowym sklepie kupuję dwa piwa, wywołując euforię mieszkańców. Noc spędzam w domu państwa Yi. Są sami, bo córka wyjechała do pracy w dużym mieście. Pan Yi sprawia przygnębiające wrażenie. Jest inwalidą, nie potrafi mówić, mruczy coś pod nosem i nie zawsze wiadomo, o co mu chodzi. Śledzi każdy mój ruch i przygląda mi się z zaciekawieniem, a każdy mój gest czy wypowiedziane po chińsku zdanie sprawia mu ogromną radochę. Razem z sołtysem Yi spędzamy miły wieczór. Smaczny posiłek, składający się z pierożków mantou i kleiku, trochę piwa, wspólne toasty i przejrzenie paszportu laowaia oraz pytania o daleką Polskę („A krowy to tam w Polsce macie?”). Następnego dnia, z samego rana, gospodarze zwlekają mnie jednak z łóżka, żądając szybkiego uregulowania rachunku, który, jak się okazuje, odbiega nieco od tego, na który umawiałem się z sołtysem Yi. Negocjowane kwoty są jednak śmieszne. Przedmiot sporu to 15 złotych. Pośpiech, zmęczenie podróżą, a także brak tupetu o 6.30 rano i świadomość, że dla mnie to kwota śmieszna, a dla Chińczyków ze wsi dość duża, a przede wszystkim zwykła ludzka litość i żal niepełnosprawnego, któremu w życiu przydarzyło się nieszczęście. To wszystko przemawia w tej rozgrywce na moją niekorzyść. Macham ręką i poddaje się. Pani Yi z uśmiechem odprowadza mnie na przystanek do samego autobusu, bym przypadkiem nie zdołał skontaktować się z sołtysem. Odjeżdżam z mieszanymi uczuciami.

Czy było to oszustwo? Chciałem zostawić jakiś prezent związany z Polską lub wiedząc, że dla gospodarzy nie miałby żadnej wartości, dołożyć z własnej, nieprzymuszonej woli te 4 dolary ekstra. Najbardziej żal jednak tej miłej kolacji. Nie była prawdziwa, choć na taką wyglądała. Uśmiech, ciekawość, pochwały i komplementy były tylko przygotowaniem do uzyskania dodatkowych paru złotych. Wstępem do pobrania podatku od białej skóry.

REKLAMA