USA-Polska: Dobry początek!

REKLAMA

Wizyta Mitta Romneya w Wielkiej Brytanii, Polsce i Izraelu wywołała skrajnie różne reakcje i oceny wśród amerykańskiej i europejskiej opinii publicznej. Osobiście oceniam ją jako niewątpliwy sukces medialny kandydata GOP na najwyższy urząd w Stanach Zjednoczonych. Były gubernator Massachusetts okazał się niezwykle sympatycznym człowiekiem, który w łatwy sposób i bez najmniejszego skrępowania zyskał sobie sympatię obywateli krajów, które odwiedził.

Jeżeli porównamy oprawę, koszt i logistykę tegorocznej wizyty Mitta Romneya w Europie do wizyty senatora Baracka Obamy w Wielkiej Brytanii i Niemczech w 2008 roku, to na pierwszy rzut oka dostrzec możemy skromność środków zastosowanych przez kandydata republikańskiego. Mitt Romney podróżuje nieporównywalnie taniej, ma zdecydowanie mniejszą obstawę i nie zachowuje się jak mieszanka Johna Lennona z Kim Ir Senem.

REKLAMA

Dobry pomysł Wałęsy

Cztery lata temu byliśmy świadkami masowej histerii europejskiego lewactwa na punkcie pierwszego czarnoskórego kandydata na prezydenta USA. W tym roku histerię i adorację europejskiej lewizny wobec czarnoskórego lewaka zastąpiła wściekła nagonka ich publikatorów na prawicowego mormona. Nigdy jeszcze nie czytałem w polskiej prasie lewicowej takiego wysypu prymitywnej, kunktatorskiej i elementarnie głupiej krytyki wobec reprezentanta amerykańskiej prawicy. Wystarczyło sięgnąć do przewodniego organu marcowej elity, żeby ujrzeć porażające tytuły oznajmiające czytelnikom przyjazd „ciemnego typka” zza oceanu. Na szpaltach „Gazety Wyborczej” mogliśmy przeczytać: „Kto go tu w ogóle zapraszał?”, a Radio TOK FM podlewało te tytuły agitką nacechowaną demagogią w stylu publicystyki Grzegorza Woźniaka z czasów jego pracy w charakterze korespondenta „Dziennika Telewizyjnego” w Waszyngtonie. Czytając artykuły w „Gazecie Wyborczej” i na jej portalu internetowym, odnosiło się wrażenie, że podróż Mitta Romneya to cała seria błędów „niechcianego gościa”, który porusza się w świecie dyplomacji jak słoń w składzie porcelany. Aż dziw bierze, że na komentarze takie pozwoliła sobie gazeta, która w sposób obłudny od kilku lat adoruje Lecha Wałęsę, który zaprosił Romneya do Polski.

Wałęsa, niezależnie jaki mamy do niego stosunek i jak oceniamy jego zasługi, jest postacią szczególną w historii Polski. Tym razem zrobił kawał dobrej roboty, zapraszając Romneya do Polski. Prasa prawicowa nie darzy Lecha Wałęsy zbytnią miłością. Ale powinniśmy sobie uświadomić, że przez ostatnie cztery lata były prezydent zachował niezwykle godny dystans w stosunku do Baracka Obamy. Uważam, że ten najgorszy prezydent w historii USA, postać wyciągnięta z kapelusza najciemniejszych układów partyjnych, mógł jedynie marzyć o spotkaniu z Wałęsą.

W Stanach Zjednoczonych Lech Wałęsa jest niezmiennie od lat 80. XX wieku postacią pomnikową i powinniśmy o tym pamiętać. Niezależnie od naszej wiedzy na temat wpadek i pomyłek pierwszego szefa Solidarności, jego legenda jest silniejsza od wszelkich realiów historycznych. To jedyna postać w Polsce, której opinia może zaszkodzić autorytetowi prezydenta USA. Pamiętajmy także, że jest to człowiek, który nie musi zabiegać o spotkanie z Obamą – to Obama powinien zabiegać o spotkanie z Wałęsą. Zdaję sobie sprawę, że narażam się wielu czytelnikom taką opinią. Nie podważam jednak negatywnej oceny wielu historycznych działań Wałęsy, podkreślam natomiast, że przy całej swojej kontrowersyjności Lech Wałęsa jest postacią szczególną, która została przedwcześnie odstawiona na boczne tory polityki i szkodliwie wepchnięta w ostatnich latach w ramiona lewicy, która sobie z niego kpi. Zaproszenie Mitta Romneya do Polski było świetnym pomysłem Lecha Wałęsy i naprawdę znaczącym wyróżnieniem naszego kraju na tle eurokołchozu. Inicjatywa ta świadczy także o przywiązaniu byłego prezydenta do zasad konserwatywnych społecznie i liberalnych gospodarczo.

„Anglia to po prostu taka mała wyspa”

Jak więc oceniać europejską podróż republikańskiego kandydata na najwyższy urząd w USA? Czy jest to – jak chce prasa lewicowo-liberalna (w znaczeniu amerykańskim) – „seria pomyłek kompromitujących Amerykanów”, czy może „triumfalna wizyta, która podbiła serca Polaków” – jak głoszą niektórzy publicyści przewijający się głównie przez korytarze telewizji FOX News? Oczywiście prawda jak zwykle leży po środku. Jeżeli ktoś się spodziewał, że były gubernator przywiezie Polakom obietnicę zniesienia obowiązku podróżowania do USA z promesą wizową, to jest w grubym błędzie i kompletnie nie rozumie polityki amerykańskiej. Zdumiało mnie więc, kiedy temat ten był wspominany niemal we wszystkich wydaniach polskich informacji telewizyjnych. Czy ktoś może raz na zawsze wbić do głowy polskim dziennikarzom i publicystom, że od czasu podpisania Deklaracji Niepodległości USA tylko i wyłącznie Kongres, na podstawie bardzo precyzyjnych przesłanek, decyduje o polityce imigracyjnej, której częścią są regulacje wizowe?

Nadal sprawa wiz stanowi całkowicie błędny element oceny stosunków polsko-amerykańskich, które dzięki Mittowi Romneyowi mogą nabrać szczególnego znaczenia. Być może przesadą jest nazywanie wizyty Romneya nad Wisłą „triumfem” – jak ją określił w czasie wywiadu dla FOX News wpływowy konserwatywny publicysta Charles Krauthammer – ale pozostaje faktem, że Polska była miejscem, gdzie kandydat republikański został najcieplej przyjęty.

Media europejskie skupiły się w większości jedynie na londyńskiej i jerozolimskiej „gafie” Mitta Rommneya z całkowitym niemal pominięciem wizyty republikańskiego kandydata w Polsce. Znamienne, że na Wyspach Brytyjskich negatywny charakter podróży byłego gubernatora Massachusetts nadała prasa prawicowa. Zaledwie na kilka godzin przed przylotem Mitta Romneya do Londynu, konserwatywno-liberalny dziennik „The Daily Telegraph” ujawnił opinię anonimowego doradcy Romneya, że Barack Obama i jego sztab „nie szanują anglosaskiej tradycji białych ludzi”, na której opierają się bliskie stosunki USA i Wielkiej Brytanii. Prasa wieloetnicznego Londynu podłapała temat i uczyniła z niego wypowiedź o podłożu typowo rasistowskim, mimo że autora tych słów nie podano, a nikt z otoczenia Romneya się do nich nie przyznał.

Oliwy do ognia dolał komentarz Mitta Romneya na temat przygotowania brytyjskiej stolicy do Igrzysk Olimpijskich. Jako były przewodniczący komitetu organizacyjnego Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Salt Lake City, Mitt Romney miał prawo do oceny tego, co zastał w Londynie. Oglądałem jego wywiad telewizyjny, w czasie którego niezwykle delikatnie napomknął, że „dostrzega pewne niepokojące sygnały” dotyczące gotowości brytyjskiej stolicy do przeprowadzenia Igrzysk Olimpijskich. Nie były to słowa ani niegrzeczne, ani wskazujące na wyraźnie uprzedzony stosunek do organizacji igrzysk. Tymczasem to „przejęzyczenie” zostało wywyższone do rangi oświadczenia brutalnie krytykującego Londyn, Wielką Brytanię, a może nawet samą królową za „bałagan” przed igrzyskami.

Jak bardzo prasa brytyjska nie sprzyja Romneyowi, może świadczyć fakt, że liberalno-lewicowy „The Independent” zrobił aferę z faktu, że Romney zwracał się do szefa opozycyjnej Partii Pracy, Eda Milibanda, nazywając go „panem przewodniczącym”. „Czy Romney zapomniał nazwiska Milibanda?” – pytali dziennikarze tego dziennika i innych brytyjskich periodyków.

Skąd tak radykalna niechęć brytyjskiej prasy, nawet konserwatywnej, do byłego gubernatora Massachusetts? Uważam, że przyczyny są dwie. Jako młody apostoł Kościoła mormonów Mitt Romney wybrał za obszar swojej misji Francję, w której spędził kilka lat, opanował język francuski i którą do dzisiaj darzy szczególną sympatią. Drugą przyczyną jest cytat z książki Mitta Romneya „Nie przepraszam”, wydanej w zeszłym roku. „Anglia to po prostu taka mała wyspa. Jej drogi i domy są małe. Poza paroma wyjątkami nie produkuje niczego, czego pożądaliby mieszkańcy innych krajów. I gdyby nie kanał La Manche, z pewnością padłaby ofiarą ambicji Adolfa Hitlera” – podsumowuje resztki Imperium Brytyjskiego kandydat GOP na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Korzyści nie tylko materialne

Zupełnie inną ocenę prasa amerykańska wystawia Romneyowi za wizytę w Polsce i Izraelu. Spotkanie z Wałęsą, złożenie kwiatów na Westerplatte, przemówienie w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego i liczne, niezwykle spontaniczne i otwarte spotkania z mieszkańcami Gdańska i Warszawy spotkały się z lawiną pochwał. Romney okazał się równym gościem, który bez kordonu kilku dywizji spasionych i przepoconych goryli z Secret Service nawiązał bezpośredni kontakt ze zwykłymi przechodniami. Jego wizyta przypomniała swoją swobodą pobyt George’a Busha seniora w 1988 roku. 41. prezydent USA zaskarbił sobie sympatię warszawiaków, kiedy swobodnie uprawiał poranny jogging po alejkach Parku Łazienkowskiego, pozdrawiając przechodniów. Nie trzeba chyba nawet porównywać zachowania tych obu mężów stanu do kabotyńskiej procesji dworu Baracka Obamy, która w zeszłym roku paraliżowała ulice naszych miast.

W mojej opinii najbardziej trafny komentarz do wizyty Romneya w Polsce wyszedł spod pióra prawicowej komentatorki „Washington Post” Kathleen Parker, która oceniła, że „wystąpienia Romneya w tych krajach były świadectwem siły sojuszy USA opartych na wspólnocie zasad oraz krytyczną repliką na brak przekonań prezydenta Obamy. Romney wygłosił swoje wolnorynkowe przesłanie, odnotowując heroiczną walkę Polski o wolność od opresyjnego rządu. Jasno powiedział, że to wolność jednostki, a nie hojność rządu, stworzyła jedną z najsilniejszych gospodarek w Europie”. Dlatego zdumiewać mogą wypowiedzi krytykujące tę wizytę, takie jak opinia dyrektora Ośrodka Studiów Amerykańskich, Bohdana Szklarskiego, który w wywiadzie dla polskiego klonu „Newsweeka” stwierdził , że „z punktu widzenia Polski Romney nie jest nam do niczego potrzebny. Nawet w wypadku jego wygranej Polska zostanie złożona na ołtarzu interesów globalnych USA. Kiedy pasujemy do tych interesów, jesteśmy uważani za strategicznego partnera, a kiedy nie pasujemy, to nie pasujemy”. Ostatnie zdanie to truizm, nie wart komentarza, Dziwne jednak, że wśród naszych tak zwanych ekspertów, dziennikarzy i komentatorów pragmatyzm w ocenie stosunków z USA pojawia się dopiero w zależności od punktu siedzenia.

Większość krytyków obecnej wizyty Romneya w Polsce jeszcze cztery lata temu rozpisywała się z zachwytem o nowych stosunkach amerykańsko-europejskich, jeżeli prezydentem USA zostanie Barack Hussein Obama. Ja uważam, że wizyty Mitta Romneya w Polsce nie powinno się przekładać na wymianę handlową ziemniaków, rowerów górskich czy kapsli do butelek. Wymiana handlowa sama sobie radzi bez polityków i jest efektem mechanizmów rynkowych. Natomiast budowanie wzajemnej przyjaźni na bazie bezpośrednich relacji międzyludzkich jest nieprzeliczalne na zyski materialne.

Musimy pamiętać, że podróż do Wielkiej Brytanii i Izraela jest z reguły traktowana przez kandydata na urząd prezydenta USA jako konieczny obowiązek. To kraje wyjątkowe w polityce Waszyngtonu, z którymi Stany Zjednoczone utrzymują specjalne stosunki ekonomiczne, militarne i polityczne. Wybór dodatkowego celu wizyty amerykańskiego polityka świadczy o jego wyjątkowym zainteresowaniu tym miejscem. Czemu Romney nie pojechał do Niemiec, Włoch czy Francji? Przecież doskonale zna język francuski, a mimo to skorzystał z zaproszenia Lecha Wałęsy. Ponieważ Polska jest jego wyborem szczególnym i należy się z tego cieszyć. Następne cztery lata z Mittem Romneyem w Białym Domu mogą się okazać szczególnie ważne dla stosunków polsko- amerykańskich.

REKLAMA