Wozinski: Ratujmy planetę przed państwem

REKLAMA

We współczesnej dyskusji nad problemami ekologii dominuje stwierdzenie, że degradacji środowiska naturalnego winien jest ogólnie pojęty „człowiek”. Winne są też czasami wielkie korporacje, szarzy obywatele czy skorumpowani politycy. Dziwnym trafem na ławie oskarżonych nie zasiadł jeszcze tylko największy truciciel i niszczyciel przyrody – państwo. Jak się rzeczy mają z ekologią, wie każde dziecko: pazerni przedsiębiorcy wycinają dziewicze lasy, zanieczyszczają odpadami rzeki i jeziora, emitują do atmosfery trujące substancję i eksploatują surowce naturalne poza granice przyzwoitości. Przed tymi nieodpowiedzialnymi osobami musi nas chronić Ministerstwo Ochrony Środowiska, które mądrą legislaturą potrafi okiełznać ślepą chęć zysku.

A jak jest naprawdę?

REKLAMA

Starannie pomijanym faktem, gdy idzie o ochronę środowiska, jest to, że największym na świecie zagrożeniem dla losów planety są zarządzający nią uzurpatorzy, czyli państwa. Ogromne nakłady na zieloną propagandę sprawiły, że dziś już prawie nikt nie umie rozpoznać prawdziwej przyczyny klęsk ekologicznych na całym świecie. A szkoda, bo lista nadużyć Lewiatana jest niebywale długa… Lata PRL okazały się zabójcze dla wielu hektarów lasów. Każdy, kto odwiedzał Sudety, wie, jak wielka była skala zniszczeń. Do lecących znad Polski zanieczyszczeń dołączały te wyprodukowane przez „bratnie narody” z NRD i Czechosłowacji. W efekcie ich współpracy 30% drzewostanu w Czechosłowacji uległo zniszczeniu, a w niemieckich Rudawach przez pewien czas ciężko było znaleźć zdrowe drzewo. Stuprocentowa własność państwowa w przemyśle doprowadziła także do katastrofy ekologicznej rzek. Pod koniec lat 80. prawie wszystkie odcinki polskich rzek były jakościowo pozaklasowe, a powietrze aglomeracji śląskiej należało do najgorszych na świecie.

W ciągu ostatnich lat Azja Środkowa była świadkiem jednej z największych katastrof w historii środowiska naturalnego. W wyniku idiotycznych decyzji władz sowieckich, a następnie Kazachstanu posiadające niegdyś powierzchnię ponad 68 tys. km² Jezioro Aralskie skurczyło się do zaledwie 16 tys. km². Okupujące ten obszar państwa zbudowały liczący 1300 km kanał, do którego skierowano wodę z rzek Syr-Daria oraz Amu-Daria, które od zawsze zasilały ten olbrzymi zbiornik wodny. Obok ogromnej dewastacji ekologicznej (podwoiło się zasolenie wody, nastąpiło przyspieszone pustynnienie terenu) w wyniku podjętych działań ucierpiała także okoliczna ludność. Oprócz utraty pracy miejscowa ludność zapłaciła także wysoką cenę w postaci chorób roznoszonych przez zwierzęta, które po osuszeniu terenu zaczęły roznosić bakterie i wirusy znajdujące się tam z racji istniejącego tam niegdyś państwowego poligonu broni biologicznej. Dotykająca 99% ciężarnych matek anemia jest zaledwie jednym z najmniej dokuczliwych schorzeń nękających Kazachów i Uzbeków.

Nie tylko komuniści

Myli się jednak ten, kto winę za ekologiczne nadużycia chciałby zrzucić jedynie na rządy komunistyczne. W latach 20. ubiegłego wieku głośna była sprawa jeziora Owens w stanie Kalifornia. Zaopatrująca w wodę pitną gwałtownie rozrastającą się aglomerację Los Angeles rządowa agencja Los Angeles Department of Water and Power (LADWP) doprowadziła ostatecznie do całkowitego zaniku jeziora o powierzchni 280 km². Miejscowa ludność, śledząc stopniowy zanik wody i będąc bezradna wobec państwowego systemu sprawiedliwości, postanowiła bronić się przy użyciu siły. W 1924 grupce osób udało się nawet wysadzić przy użyciu dynamitu część z budowanego przez państwo projektu. Jednak zbrojny opór nie przyniósł efektu i dziś w miejscu, gdzie niegdyś koczowało tysiące ptaków, szaleją piaskowe burze, które są czasami tak silne, że powodują u miejscowych kłopoty z oddychaniem. Choć obecnie istnieje już szereg fundacji marzących o odtworzeniu jeziora Owens, dokonanie tego może okazać się niezwykle trudne. Już dziś bowiem stany Kalifornia, Kolorado, Arizona, Utah, Wyoming, Nowy Meksyk i Newada mają ogromne problemy z zaopatrzeniem w wodę. Nie trzeba chyba dodawać, kto w tych stanach tą kwestią się zajmuje…

Hekatomby – zapory

Kolejnym, najbardziej chyba spektakularnym przykładem przyrodniczej hekatomby są budowane przez niemal wszystkie na świecie państwa zapory wodne. Największym przykładem tego typu budowli jest gigantyczna Zapora Trzech Przełomów na Jangcy. W trakcie jej budowy przesiedlono ok. 1 mln ludzi i zalano 160 miast. Powstał w ten sposób zbiornik o długości 630 km, który oprócz tragedii bezpardonowego wywłaszczenia przyniósł także śmiertelne zagrożenie ekologiczne. Woda sztucznego jeziora zamula się coraz intensywniej i pozbawia nadmorskie rolnicze niziny życiodajnego nawozu. Poza tym ze stojącej wody parowanie jest o wiele większe niż w przypadku płynącej, co sprawia, że w całej Jangcy może ubyć nawet 5-20% wody. Ogromny program przesiedleńczy i sama budowa pochłonęły także wielkie połacie leżących nad rzeką lasów – to z kolei przynosi coraz większe spustoszenie w postaci erozji gleb. Z całą pewnością można powiedzieć, że tak ogromne i nieprzemyślane przedsięwzięcie nie mogłoby mieć miejsca w społeczeństwie libertariańskim, gdyż brak zgody nawet jednej osoby mieszkającej na terenie zalewowym musiałby powstrzymać tę zuchwałą ingerencję w środowisko naturalne. Jak wiadomo jednak, państwa nie liczą się z opinią jednostek, a tym bardziej już nie obchodzi ich los przyrody.

Chiński gigant nie jest oczywiście przypadkiem odosobnionym. Obecnie na świecie istnieje ponad 50 tys. państwowych tam. W ciągu ostatniego półwiecza dało to oszałamiający wynik dwóch zbudowanych od podstaw tam na dzień. Oprócz manifestacji swojej potęgi państwa lubią budować tamy także w celu umocnienia swojej terytorialnej okupacji. Ponadto zyskują dla siebie spore źródło dochodów dzięki sprzedaży uzyskanej w ten sposób energii elektrycznej. Z każdą taką budową wiąże się oczywiście także problem przyrodniczy. Dla przykładu: Wysoka Tama na Nilu w Egipcie poprzez akumulację mułów w sztucznym zbiorniku, tak jak w przypadku Jangcy, spowodowała redukcję terytorialną delty, wzrastające zasolenie rzeki oraz wynikającą z tego hekatombę wśród rzecznej flory i fauny. Na dodatek w Egipcie Górnym pojawiła się prawdziwa epidemia groźnej choroby zakaźnej – schistosomatozy.

Kolejnym zdewastowanym przez państwo obszarem Ziemi jest znany wszystkim z biblijnych wydarzeń obszar Morza Martwego. W 1964 Izrael przekierował część wód zasilających Jezioro Galilejskie do nowego systemu zaopatrującego w życiodajny płyn gęsto zaludnione obszary na północy kraju i w jego centrum. W tym samym roku Jordania wybudowała w podobnym celu kanał odprowadzający wodę z rzeki Jarmuk, jednego z głównych dopływów Jordanu. Nieco wody z Jarmuku uszczknęła dla siebie także Syria. W rezultacie wartko niegdyś płynący Jordan zamienił się w skromną rzeczkę, a zasilane nim Morze Martwe kurczy się w zatrważającym tempie: jego lustro obniżyło się w ciągu ostatnich 100 lat o 10 metrów.

Agent Orange

Naturalne zasoby planety można dewastować także inaczej. Przekonali się o tym Wietnamczycy, którzy w czasie konfliktu z USA oprócz wielkiej ofiary w ludziach zapłacili także wielką cenę w postaci wyniszczenia przyrody. Stosowane przez amerykańskiego Lewiatana naloty z zastosowaniem broni chemicznej spowodowały nie tylko narodziny zdeformowanych dzieci (0,5 mln dotkniętych różnego rodzaju schorzeniami) oraz zgony i straszne choroby wśród żyjących (0,4 mln), ale doprowadziły także do zagłady setek tysięcy hektarów lasu. Śmiercionośny związek chemiczny Agent Orange spowodował tragedię, która dla wielu osób i skażonej przyrody trwa do dziś. Zarządzane przez państwo chińskie aglomeracje miejskie pochłaniają potężny obszar Państwa Środka. Rezultatem ciągłego wyrębu lasów i rabunkowej eksploatacji coraz większych nowych terenów jest pustynnienie i następujące po nim ogromne burze piaskowe. Powstające nad Mongolią i północnymi Chinami chmury potrafią, po przejściu przez Chiny, Koreę i Japonię, dotrzeć nawet do USA. W ostatnich latach zjawisko to się nasila i w związku z nieokiełznaną emisją pyłów przez państwowe firmy z Rosji, Chin, Mongolii czy Kazachstanu niesione przez burze cząstki zawierają coraz więcej szkodliwych substancji. Powoduje to wiele chorób płuc i nieobliczalne szkody w gospodarce, jako że gęsty pył potrafi sparaliżować wielkie aglomeracje, np. Pekin.

Wielkie spustoszenie ma także miejsce w Amazonii, gdzie za ogromne łapówki i wpływy z podatków miejscowe państwa udostępniają swój obszar światowym gigantom wydobycia ropy naftowej. W samym tylko Ekwadorze firmy Texaco i Gulf Oil w ramach poszukiwania złóż ropy wycięły 100 tys. ha lasów. Cała procedura nie miałaby miejsca, gdyby nie niesłusznie posiadany przez państwo tytuł własnościowy do amazońskiej dżungli. Wedle teorii libertariańskiej, nikt nie ma żadnego prawa własności do jakiegokolwiek terenu, dopóki nie przekształci go swoją pracą. Niestety jednak wszystkie kraje świata, w tym oczywiście te okupujące Amazonię, pobierają spory haracz za przejęcie na własność choćby 1 ha dziewiczego gruntu przez osoby prywatne. Ktokolwiek więc nabywa dziś pewną działkę, jest tak naprawdę jej najemcą i o ile wynajmujący (państwo) tego nie reguluje, czuje się bardzo swobodnie, jeśli idzie o wyniszczanie środowiska naturalnego.

Wielkim, bezosobowym spółkom akcyjnym (będącym również tworem absurdalnego państwowego prawa) bardzo łatwo jest się dostosować do warunków stworzonych przez lokalnego Lewiatana. Gdy tylko tego trzeba, miejscowa władza wywłaszcza mieszkańców i zapewnia immunitet prawny dokonującym rozboju w biały dzień firmom. Oczywiście o destrukcję deszczowych lasów nikt nie oskarża lokalnych państw – winne są jak zawsze prywatne firmy. Ale takie opinie może wydawać tylko ktoś, kto w analizie rzeczywistości dokonał daleko idącej abstrakcji od wszechobecności państwa.

Światowy kartel państw

Zauważmy bowiem, że za dewastację jakiegokolwiek obszaru na Ziemi ciężko jest obarczyć odpowiedzialnością system własności prywatnej – z racji ustalonego między wszystkimi państwami świata podziału terytoriów. Choć nominalnie jesteśmy właścicielami swoich działek, w pewien magiczny sposób i tak należymy do terytorium okupującego nas państwa. Obecnie na naszym własnym gruncie nie możemy nawet postawić zwykłej szopy, jak zatem można winić osoby prywatne za degradację środowiska? Na dodatek monopolistycznie sprawowane usługi sądownicze i prawnicze przyczyniają się do tego, że państwowe sądy nie nadążają za wymogami współczesnych konfliktów prawnych. Tak jak państwowy monopol przemysłowy w czasach PRL nie nadążał z produkcją artykułów spożywczych, tak też państwowy monopol sądowniczy nie nadąża z tworzeniem odpowiedniej legislacji do bardzo złożonych nieraz kwestii zatrucia lub ekologicznego zniszczenia czyjejś własności. Oczywiście jednak zamiast rozwiązać swój monopol sądowniczy i pozwolić ludziom posiadać swoje grunty na autentyczną własność, państwo zajmuje się tworzeniem limitów i okradaniem osób prywatnych poprzez najrozmaitsze opłaty i licencje.

Najbardziej smutne jest jednak to, że światowemu kartelowi państw udało się za pomocą swojej propagandy przekonać niemal całą ludzkość, że za degradację środowiska odpowiedzialna jest własność prywatna. Doprawdy jest to niebywale zuchwałe, aby wpierw chwycić za gardło wszelką swobodę konkurencji i sprawować niepodzielną władzę na całym terytorium, a następnie obwiniać za wszystkie nadużycia próbujących nieśmiało wyzwolić się z narzuconego jarzma obywateli. Posługiwanie się dziś ekologiczną demagogią stanowi objaw niebywałej perfidii i próbę przypodobania się Lewiatanowi, który jak zawsze musi pozostać niewinny. Zrekapitulujmy więc: to nie prywatne przedsięwzięcia i fabryki stanowią zagrożenie dla planety. Największym zagrożeniem dla jej pomyślności jest światowy kartel państw prowadzący od lat rabunkową gospodarkę osuszania jezior, niszczenia rzek, wycinania lasów, zanieczyszczania wód morskich i powietrza oraz wielu innych nieprzemyślanych działań. Wszystkim autentycznie zatroskanym o los środowiska naturalnego zalecam zatem przejście na stanowisko libertariańskie i dostrzeżenie wreszcie prawdziwego niszczyciela planety.

REKLAMA