Mazur: Pamiętajmy o prof. Konopczyńskim

REKLAMA

Wybitny, aczkolwiek do dzisiaj celowo przemilczany, co doskonale obrazuje istotę naszych wewnętrznych problemów. Jak sam pisał w autobiografii, Żydzi nie mogli zapomnieć mu wniosku o numerus clausus, masoni (vide jego esej pt. „Mocarstwo niewidzialne”), że wytykał im pewne winy, piłsudczycy, że potępiał Piłsudskiego, niektórzy narodowcy, że nie dość słuchał Dmowskiego, socjaliści, że wspierał reakcję, a „amatorzy lekkiej lektury, że w każdym zdaniu ma za dużo do powiedzenia”.

Po wojnie kiedy instalowała się w Polsce władza komunistyczna, Konopczyńskiemu bardzo szybko odmówiono także prawa do pracy dydaktycznej a na jego miejsce wskoczyli tacy luminarze nauki jak słynna „Dama Marksizmu” Celina Bobińska, członkini zarządu Marksistowskiego Zrzeszenia Historyków (wraz z m.in. Stanisławem Arnoldem, Żanną Kormanową, Niną Assorodobraj czy Henrykiem Jabłońskim -jak widać same „polactwo”) Pod zarzutem „zoologicznego antysemityzmu” (no proszę jak pewne terminy przeżyły swoich twórców zasilając skarbnicę mądrości polemicznych ich dzieci i wnuków) musiał zrezygnować z prezesury Polskiego Towarzystwa Historycznego zwłaszcza, że jak tłumaczył ówczesny minister oświaty Stanisław Skrzeszewski nadal „pozwalał sobie na jakieś analogie czy aluzje”.

REKLAMA

Snucie „jakichś” analogii czy aluzji nie jest mile widziane także dzisiaj zwłaszcza, że amatorów „lekkiej lektury” znacznie przybyło i nadal nie lubią oni, gdy ktoś ma za dużo do powiedzenia. Znany dowcip akademicki mówi, że przepisanie pracy z jednej książki nazywane jest plagiatem, z dwóch – pracą naukową. Problem ten jest szczególnie widoczny obecnie kiedy inflacja magistrantów czy doktorantów osiąga swoje kolejne maxima, mamy zalew dyplomowanych nieuków, którzy tak jak pewni posłowie nie bardzo potrafią skojarzyć fakty dotyczące najważniejszych wydarzeń historycznych. Konopczyński uczył się bardzo dobrze, nazywany był „archiwożercą”, z powodu zapału i tempa, w którym studiował krajowe i zagraniczne archiwa. Odkrywał nowe źródła, do których od lat nikomu nie chciało się zaglądać, studiował rękopisy a wszystko w ramach pasji do szukania brakujących kluczy do przeszłych wydarzeń czego życzył także swoim studentom: „…musicie szukać prawdy, dążyć do prawdy…prawda jest tylko jedna”. W 1926 r. Konopczyński opublikował broszurę pt. „Prawda o Biurze Historycznem sztabu Generalnego. Rozbiór krytyczny zarzutów marszałka Piłsudskiego” jako swego rodzaju glosę do wcześniejszego suchego komunikatu tej komisji i późniejszych propagandowych publikacji na ten temat. Komisja, której członkiem był m.in. Konopczyński miała ustalić czy zarzuty marszałka Piłsudskiego wobec Biura Historycznego (były to zarzuty dotyczące fałszerstwa i niszczenia dokumentacji z okresu wojny 1920 r.) są zasadne. Tymczasem jak pisał Konopczyński pozostali członkowie komisji dość osobliwie rozumieli jej rolę. Mianowicie płk. Tokarz „mówił o palącej potrzebie uspokojenia zajątrzonych stosunków w armii”, płk.. Gembarzewski „domagał się szybkiego zadośćuczynienia dla tych wojskowych, których honor został zaczepiony”, prof. Zakrzewski „przypomniał, że tu chodzi także o honor Marszałka Piłsudskiego” i jedynie prof. Konopczyński żądał „bezwzględnego wykrycia prawdy”. Czy nie przypomina to aż nadto całkiem współczesnych prac różnych komisji, których celem wcale nie jest „bezwzględne wykrycie prawdy” ale zadośćuczynienie takiemu czy innemu interesowi lub takiej czy innej osobie ?

Nie mogę niestety w tym miejscu pominąć milczeniem niedawnej publikacji p. Leszka Szymowskiego pt. Ubecka logika temidy”, w której autor komentuje wyrok w procesie, który Antoniemu Macierewiczowi wytoczył były szef WSI. Pomijając osobę i działalność bohaterów tego artykułu p. red. Szymowski uraczył Czytelników twierdzeniem jakoby raport z weryfikacji WSI, odtajniony w 2007 roku, został opublikowany w „Dzienniku Ustaw” a przeto jest „dokumentem mającym wartość ustawy”, a jak wiadomo „ustawa odzwierciedla istniejący stan prawny”. Tymczasem w rzeczywistości tzw. raport Macierewicza nt. WSI został opublikowany nie w Dzienniku Ustaw, ale w Dzienniku Urzędowym „Monitor Polski”, w którym publikuje się akty prawne nie będące – w odróżnieniu od ustaw – źródłem praw i obowiązków. Ten drobny niewygodny szczególik unieważnia co najmniej połowę wywodów redaktora Szymowskiego, a wszystko dlatego, że – signum temporis – klawiatura jest szybsza od języka, a język szybszy od myśli. Nie chciałbym się chwalić (chociaż jak uczy stare powiedzenie: dobry towar sam się chwali), ale podejmując jakiś temat staram się sprawdzić przynajmniej podstawowe fakty co i tak nie zawsze pomaga, bo albo terror upływającego czasu wymusi jakieś ustępstwa albo niedoskonałość warsztatu lub ograniczoność formy wypaczy myśl. Dlatego jedynie szukanie prawdy może usprawiedliwiać błędy ale czasami niestety nawet śladów tego szukania nie widać. Zdarzało mi się czasami brać w czytelniach książki nie używane od momentu wydania, chociaż minęło od tego czasu nieraz kilkadziesiąt lat. Książkę M.Ajzena nt. Polityki gospodarczej Lubeckiego rozcinałem bibliotecznym identyfikatorem kartka po kartce po siedemdziesięciu latach od zejścia z maszyny drukarskiej. Nikt jej przez ten czas nie wziął do ręki, gdyż masowo immatrykulowani licencjaci i magistrowie nie mają głowy do takich bzdetów. Ta bylejakość wychodzi później. To widać, jak niektórzy publicyści formatują się na jakiś temat i później ten format eksploatują do granic wytrzymałości zdrowego rozsądku. Cykl koniunkturalny wygląda mniej więcej tak: kilka medialnych sensatów, książka, spotkania autorskie, prawie że autorytet moralny, kasa, dał nam przykład redaktor Kasiewicz…tzn. tfu pardon Sakiewicz oczywiście …a prawda, logika, fakty..cóż – przecież prawdą jest to co mówimy – i tak koło się zamyka.

Czasami takie lekkie podejście do faktów może prowadzić do zaskakujących rezultatów vide wywiad w niedawnym „Uważam Rze” z Michaelem Hesemannem przedstawionym jako „słynny niemiecki historyk specjalizujący się w badaniu dziejów Kościoła”. Tenże historyk w pewnym momencie prowadzi bujny wywód nt. powodów, dla których Maria z Józefem musieli jechać do Betlejem, by na końcu odkrywczo stwierdzić, że „Maria i Józef przyjechali do Betlejem… złożyć deklaracje podatkową”. Widocznie trzeba być aż „słynnym niemieckim historykiem”, aby zignorować Fragment Ewangelii wg św. Łukasza, w którym ewangelista wyraźnie pisze, iż „W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie….” itd., itd.. Nie mniej zaskoczony byłem, czytając – także w ostatnim „NCzasie”- wywody p. Leszka Pietrzaka według którego Putin odbudowując rosyjską mocarstwowość hamuje „rozpoczęty proces eurointegracji” i rozbija ”unijną jedność”. No proszę, a my tu od lat przekonujemy, że najlepszym sposobem zniszczenia Europy jest wspieranie „eurointegracji” i „unijnej jedności”, a ten głupi kacap Putin tylko hamuje i rozbija. Wniosek z tego, że krach strefy euro to także przez Putina – dlatego na melodię „oj dana, dana wszystko przez Reagana” dzisiaj wypada nucić „jego to wina- wszystko przez Putina”. Perełką zaś w inkryminowanym artykule jest zdanie: „nawet jeśli katastrofa polskiego samolotu nie była efektem zamachu, to Rosjanie zrobili wszystko, aby wyglądała ona na zamach”. Tematu tego nie chciałbym podnosić gdyż jak głosi stara maksyma „mądremu wystarczy”, natomiast wydaje się celowym sparafrazowanie innej myśli prof. Konopczyńskiego, któremu marksiści zarzucali, że jego nauczanie nie służy życiu. Ta sparafrazowana myśl także w odniesieniu do dziennikarstwa brzmiałaby „Owszem niech służy. Ale niech się nie wysługuje”.

Co zaś do teorii zamachowych i co do Smoleńska to hasła te warto także przypomnieć w nieco innych kontekstach. Pisałem niedawno o pewnych zastanawiających zależnościach czasowo-przestrzennych pomiędzy określonymi wydarzeniami politycznymi np. wyborami a zamachami przypominając do dzisiaj niewyjaśnione okoliczności alertu bombowego w Warszawie ostatniego dnia kampanii przed drugą turą wyborów prezydenta w 2005 r. Okazuje się, że sposoby takie to stały arsenał metod wpływania na opinię publiczną o czym świadczą okoliczności wprowadzenia w Polsce prawa o numerus clausus. Referentem wniosku był endecki poseł Władysław Konopczyński i kiedy sprawa miała wejść pod głosowania rozpoczął się -jak pisał sam wnioskodawca- „w historji walki o „numerus clausus” nowy okres – okres bomb. 18 kwietnia wybuch na progu domu Natansona, 5 maja wybuch w lokalu żydowskich związków zawodowych w Krakowie, 15 maja – w lokalu „Nowego Dziennika (organu dr Thona)..”. Efektem była kampania medialna, podczas której takie tytuły jak „Endecka bomba w Krakowie” (pisał „Naprzód”) stanowiły normę i abstrahując od samego pomysłu numerus clausus trudno nie zgodzić się ze starotestamentowym mędrcem głoszącym, że „nic nowego na świecie”. Zresztą „taktykę zastraszania” w celu wymuszenia na ludziach jakiegoś rozwiązania opisywał już lata temu włoski ekonomista Amilcare Puviani co przypomniał później m.in. James Buchanan. Na ową taktykę zastraszania wyłączności nie mają jedynie mafijni rekietierzy ale stosowana jest ona także przez demokratyczne rządy a tym bardziej przez różne grupy nacisku.

Władysław Konopczyński za najbardziej zgubne dla kraju rokosze uznawał rokosz Zebrzydowskiego (tak obecnie rehabilitowanego przez pisarza Rymkiewicza), rokosz Lubomirskiego (większości Polaków raczej nieznany) i rokosz Piłsudskiego z 1926 r. (przez większość Polaków postrzegany pozytywnie). Najmniej znany rokosz Lubomirskiego swój finał znalazł w bitwie pod Mątwami i gdyby zapytać Polaków z czym kojarzy im się ta bitwa to również raczej nie doczekalibyśmy się prawidłowych odpowiedzi. W bitwie tej z jednej strony uczestniczyły wojska królewskie reprezentujące legalną władzę (jednym z dowódców był późniejszy król Jan Sobieski) i szlacheckie pospolite ruszenie walczące pod sztandarami rokoszanina Lubomirskiego broniącego „szlacheckich wolności” i w imię tych wolności zrywającego w poprzednich latach kolejne sejmy. Ale abstrahując nawet od istoty samego sporu i faktu, że owa wojna domowa wybuchła zaledwie 10 lat po ślubach lwowskich (w czasie których te same stany obiecywały naprawić krajowe urządzenia wzdychając i popłakując przy tym ze wzruszenia) najbardziej tragiczny i wstrząsający był finał owej niesławnej bitwy. W jej wyniku zginęło kilka tysięcy żołnierzy i byli to głównie walczący po stronie wojsk królewskich. Ale w większości nie padli oni w trakcie walki (wtedy zginęło góra kilkaset osób po obu stronach), natomiast od 3-4 tysięcy żołnierzy (niektórzy podają nawet dokładną liczbę: 3873) w tym żołnierze Czarnieckiego zasłużeni wcześniej w walkach ze Szwedami i Kozakami zostało wymordowanych po wzięciu ich do niewoli przez rokoszan Lubomirskiego. Bracia szlachta mordowali z zimną krwią wziętych do niewoli swoich niedawnych towarzyszy z sejmowych obrad, tych z którymi niedawno ramie w ramie walczyli, jedli, pili, rozmawiali…. -„Szlachta zaczęła wyrzynać pozbawionych dowódców dragonów, którzy zginęli prawie wszyscy. Większość trupów miała po 6-7 cięć, niektóre nawet 30 do 40.Wymordowano wszystkich jeńców”.

Jadwiga Sosnkowska, żona generała Sosnkowskiego wspominała onegdaj, że pierwszymi słowami męża kiedy odwiedziła go w szpitalu po jego nieskutecznym targnięciu się na życie w pierwszym dniu zamachu majowego, były: „…czy rozumiesz? Polacy zabijają się nawzajem. Polacy się biją”. Pod Mątwami Polacy wymordowali się nawzajem, by dopiero po upiciu się bratnią krwią, oprzytomnieć i zakończyć rokosz. Rok później na wygnaniu zmarł nagle Lubomirski, także w tym samym roku zmarła królowa Ludwika Maria, dwa lata po tym wydarzeniu abdykował król. Ale także rok po tej rzezi doszło do zawarcia z Rosją (w tym czasie kiedy wybuchł rokosz trwała m.in. wojna z Rosją) rozejmu w Andruszowie, na mocy którego Rzeczpospolita utraciła „czasowo” (czytaj: na zawsze) ziemię smoleńską, na której trzysta lat później wymordowano tysiące polskich oficerów wziętych do niewoli sowieckiej. Tylko o Katyniu pamiętamy, o Mątwach nie wie 99,9 proc. Polaków.

Jak pewne procesy polityczne powtarzają się z zadziwiającą regularnością świadczy np. taki fragment rozważań profesora Konopczyńskiego nt. układu sił politycznych w Polsce przedrozbiorowej kiedy to: „Borykały się ze sobą wielkie stronnictwa Potockich i Czartoryskich. Wspólną ich cechą była u góry pycha, u dołu demagogja; pobudką do walki – żądza władzy…”,„Potoccy chowali głębokość dla siebie, a o opinie stronników niewiele się troszczyli. (…) co jednak nie przeszkadzało hetmańskiej partji Potockich stroić się w piórka jedynych obrońców wolności, jedynych „patrjotów”, jedynych „republikantów”, „Czy oni choćby wiedzieli, jak się zwycięża w polityce i co się po zwycięstwie robi?”. Czyż dzisiaj nie mamy dwóch stronnictw borykających się ze sobą a właściwie dzisiaj to raczej brykających ze sobą, z których jedno dyskontujące swoją antyrosyjskość z pewnością nie wie „co się po zwycięstwie robi” (z okazji święta 15 sierpnia 2012 na oficjalnej stronie Prawa i Sprawiedliwości została zamieszczona relacja z obchodów tego święta z …2007 r. i przemówienie śp. prezydenta Kaczyńskiego – to się nazywa rzeczywistość równoległa) i drugie stronnictwo przekonane, że ma misję i monopol na bronienie normalności przed wariactwami tych pierwszych. Tymczasem tak samo jak za I Rzeczpospolitej najliczniejsze szeregi posiada „Bezpartyjne stronnictwo z programem in blanco – organizacja pochlebstwa, nepotyzmu i symonji”, w którym to stronnictwie dawnymi czasy zasiadali zarówno libertyni jak i monarchiści, obok monarchistów republikanie (czyli tak jak i dzisiaj, doszli jeszcze tylko konserwatyści) a obok tych takie partie jak Lubomirscy, Rzewuscy czy Radziwiłłowie nie pomijając Radziwiłła Rybeńko i Radziwiłła Panie Kochanku. Nb. z Radziwiłła Panie Kochanku „Uważam Rze” zrobiło niedawno wybitnego polityka (tylko przemyślnie skrywanego pod przebraniem filuta i opoja) i patriotę, który po rozbiorze oślepł nawet ze zgryzoty, oczywiście zgryzoty o podłożu patriotycznym.

Czytając jak Konopczyński przestrzegał, że „bezwzględnym wrogiem poznania rzeczywistości jest zakochana w sobie legenda, która z nienawiścią patrzy na historję i dla jej uśmiercenia gotowa jest spalić wszystkie akta, zamknąć instytuty badawcze, zabronić dociekań i dyskusyj” widać jak na dłoni spory ostatnich lat nt. niektórych legend, palenia czy betonowania archiwów itp. itd.

Prezydent Komorowski przemawiając 15 sierpnia na Placu Piłsudskiego powoływał się na polską matrycę zwycięstwa. Jeżeli można o takiej matrycy mówić w odniesieniu do zwycięstwa z 1920 r. to na pewno jej wyróżnikiem było przekazanie wtedy rzeczywistej władzy i wpływu na najważniejsze decyzje ludziom kompetentnym, znającym się na tym co mieli robić a przy tym patrzących dalej niż sięgał ich własny prywatny interes. Megalomaństwo i „fanatyczna, pobrzękująca szabelkami sekta” na moment odeszły w cień. Trwało to niestety krótko, gdyż chwilę później do dzisiaj włącznie utrwaliła się inna matryca rządzenia. Istotę tej matrycy w Polsce przedwojennej najdobitniej wyraził pułkownik Bogusław Miedziński, przedwojenny polityk i ideolog sanacji, który zapytany o możliwość dopuszczenia do władzy opozycji miał stwierdzić, że „…dopóki nawet w naszych drżących rekach zdołamy utrzymać karabin maszynowy, dopóty władzy w Polsce nikomu nie oddamy”.

Po swojemu zasadę tę wyraził już podczas rządów komunistycznych towarzysz Cyrankiewicz przestrzegając, że każdy „…. który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie” i co ciekawe Cyrankiewicz uzasadniał, że władza będzie te ręce odrąbywać m.in. „…w interesie dalszej demokratyzacji naszego życia”. Dzisiaj narzędziem doktryny „władzy w Polsce nikomu nie oddamy” nie jest karabin czy siekiera ale zimmunizowane kłamstwo, z którym większa część narodu został oswojona, gdyż jak opisywał to zjawisko mistrz Konopczyński „niepewne prawdy najbezpieczniej jest „zimmunizować..”

REKLAMA