Chodakiewicz: Przebojem przez kraj

REKLAMA

Wiosną Adam Chmielecki z gdańskiego wydawnictwa Patria Media zaproponował mi wydanie zbioru moich felietonów „Między Wisłą a Potomakiem”. Na początku obawiałem się, że będzie po PRL-owsku jak zwykle, ale na szczęście bardzo się myliłem. Adam okazał się jednak Polakiem, a nie PRL-owcem, wszystko zorganizował, jak trzeba, dopiął na ostatni guzik. Rośnie nowe pokolenie – profesjonalne, fachowe, patriotyczne. Adam wymyślił to głównie z powodów idealistycznych, ale również aby zadbać o synka Stasia i jego mamę. Przyjemne z pożytecznym.

Nawet podejrzliwy i cyniczny zwykle ToSo bardzo się wzruszył postawą Adama. No i poruszył swoje wolnościowe kontakty w kilku miejscach w kraju, aby wszystko wyszło jak najlepiej. Patria Media natomiast postukało do kilku rozmaitych fundacji, do „Solidarności”, a przede wszystkim do Klubów „Gazety Polskiej” – takiego eklektycznego pospolitego ruszenia w Polsce. Doszły do tego media drukowane: od „Kuriera Wileńskiego” do „Uważam Rze” przez, naturalnie, „NCz!” i „TySola”.

REKLAMA

Tematykę spotkań często sugerowali gospodarze. Problemy logistyczne to głównie piłka kopana, czyli Euro 2012, które spowodowało niezaistnienie paru spotkań, głównie w Poznaniu. Dni wolne budowane były wokół meczów Polski, a cały grafik przygód starał się nie kłócić z atrakcjami piłkarskimi. Małe zgrzyty z koordynacją polegały głównie na problemach w porozumiewaniu się z potencjalnymi słuchaczami i potencjalnymi zapraszającymi. Z kilku większych miast doszły nas odgłosy zawodu, że zostaliśmy przegapieni, bowiem środowisko zapraszające było zbyt hermetyczne i nie nagłośniło odpowiednio wizyty. Jest to wskazówka na przyszłość, aby środowiska konserwatywne i patriotyczne lepiej integrowały się lokalnie. W kilku innych miejscach zlekceważyli Adama, potem dopiero załapali, że propozycja jest w moim imieniu, starali się gonić, łapać, ale było za późno, aby zmieniać grafik. Na przyszłość na wszelki wypadek nawet dla nieznanego małolata warto być uprzejmym. First come, first serve.

Po takich przygotowaniach artyleryjskich 25 maja wylądowałem w Warszawie na chwilę, aby przekazać Helenkę rodzinie oraz poopowiadać o geopolityce i tzw. strategicznym partnerstwie USA i Polski, którego nie ma – w klubie „Babilon”, na zaproszenie „Polonia Christiana”, czyli „skargersów”, jak mówi ToSo. Zaraz potem fruuu do Wilna. To nie było w ramach „adamowania”, ale w ramach pokrewnej działalności.

Otóż w kwietniu odezwała się do mnie pani dyrektor Centrum Kultury Samorządu Rejonu Solecznickiego: „Piszę do Pana jako ejszyszczanka; wszystko, co jest związane z moją Małą Ojczyzną, jest dla mnie bardzo bliskie i ważne. Dlatego pragnę zaprosić Pana do Ejszyszek z prezentacją książki »Ejszyszki – pogrom, którego nie było« w dniu 27 maja br.”. Podpisano: Gražina Zabarauskaitė. Ale w adresie e-mail miała „Grażyna Zaborowska”. Ucieszyło mnie, że moja praca dotarła na miłą Wileńszczyznę – i zgodziłem się. Również dlatego, że pani G.Z. wykazała inicjatywę i przez „Frondę” mnie odszukała. Ale zgrzytem była dychotomia nazwiska. Podpisałem swoją więc zgodę „Mark John Arrowsword Walkerson” (czyli w tłumaczeniu: „Marek Jan Kościesza-Chodakiewicz”). Potem okazało się, że pani Grażyna jest rzeczywiście Zaborowska i ze zdumieniem oglądała mój amerykański paszport, w którym stało moje nazwisko po polsku. W wolnym kraju, jakim wciąż są Stany Zjednoczone, można sobie zapisać nazwisko, jak się komu podoba – byle łacińskimi literami.

Przybywszy do Wilna, pojechawszy do Małych Solecznik na kwaterę. Mieszkalim tam od 27 do 30 maja, a następnie jeden dzień w stolicy Wielkiego Księstwa. W międzyczasie dobił do mnie z Warszawy Prezes, czyli dr Wojtek Muszyński – biedak telepał się samochodem.

Na Litwie jak zwykle gościnnie, swojsko. Coraz schludniej, coraz zamożniej. Infrastruktura rozbudowana, piękne przedszkole w Ejszyszkach, niedaleko nad rzeką wspaniały pensjonat z domkami – prywatny!!! Jadła i picia zatrzęsienie. Na jednej imprezie śpiewała nam stare pieśni – głównie polskie, chociaż litewskie też, a nawet jedną w jidysz – Maria Krupowies, a przygrywał kwartet im. M. K. Čiurlionisa z Litewskiej Filharmonii Narodowej, sympatyczny litewski akcent w festiwalu polskości na bliskich Kresach (Kresy dalekie to Witebszczyzna czy Kijowszczyzna).

Duma narodowa jest („bycie Polakiem jest rzeczą jak zaszczytną, tak i zobowiązującą” – powiedział Jarosław Jurgielewicz z Turgiel); narzekanie na Żmudzinów jest (ze znanych powodów dyskryminacyjnych w restytucji mienia i w edukacji, ale i nawet za to, że ponoć polskie dziewczyny za nich wychodzą); zsowietyzowanie jest (pasywność, fałszywa świadomość oraz najrozmaitsze wygibasy pseudoideologiczne w wywodach niektórych, a w najbardziej ekstremalnym przypadku jeden podpity oficjał opowiadał z dumą o wujku, który w Moskwie był wysoko w MON, zajmował się maskirowką, budował pod metrem schrony dla „naszych”, czyli Sowietów) – no bo jak ma być inaczej – ale wszystko powoli zmienia się na lepsze. Polacy w ejszyskim państwie (przez komunę scentralizowanym jeszcze w Solecznikach, zrabowanych hr. Huwaltom) gospodarują już od grubo ponad dekady. Robią to dobrze, oddolnie i odgórnie.

Na początku symbole. Cmentarze właściwie wszędzie zadbane, w tym stare groby. W Małych Solecznikach na szkole wisi tablica, że pilot Tadeusz Góra przyszybował tutaj ponad 500 km z Bezmiechowej w 1938 roku. W Butrymańcach wystawili pomnik akowcom. Stoi krzyż w Koniuchach, gdzie sowiecka i żydowska partyzantka zorganizowała pogrom miejscowej ludności. W Ejszyszkach na cmentarzu jest w końcu symboliczny grób Jana Borysewicza („Krysi”) i jego żołnierzy, ale w Solecznikach postsowiecka ambasada wywaliła na skwerku pomnik poległych Sowietów-okupantów, a trzeba ich na cmentarz. Strasznie kłuje w oczy, dominuje w krajobrazie. Miejscowe polskie władze pozwalają, pewnie siłą inercji, ale po trochu aby dopiec Litwinom – takie odmrażanie sobie uszu na złość mamie. W Ejszyszkach natomiast Litwini wyryli po litewsku, hebrajsku i angielsku na pomnikach ku czci wymordowanych Żydów, że zrobili to Niemcy i ich „miejscowi kolaboranci” – wychodzi z tego, że sąsiedzi, Polacy, ejszyszczanie, bo nikt z przyjezdnych nie wie, że byli to szaulisi z pobliskich Oran (Varėna) i okolic.

Jak się człowiek popyta, to ludzie wyciągają zza pazuchy rozmaitości. W Małych Solecznikach ksiądz ma ocalone manuskrypty hebraisty i orientalisty z Uniwersytetu Stefana Batorego. Obiecał mi, że opublikuje je w „Glaukopisie”. Dyrektor bezimiennego liceum w Ejszyszkach (zaproponowałem, aby nazwać je imieniem por. Borysewicza, a uczniom opowiedziałem o ich Małej Ojczyźnie) wyciągnął z biurka dwa zdjęcia dziadka, który służył w 4. Pułku Ułanów Zaniemieńskich. Naturalnie „nie był w AK”. Albo był. Nie wiadomo, bo przecież pod sowiecką okupacją ludzie o tym otwarcie nie gadali.

Teraz mówią chętniej, choć nie zawsze. Udowodniono mi to dobitnie, gdy po jednym z moich wykładów podszedł do mnie młody mężczyzna i powiedział: „ten Babul, którego pan profesor wymienia w swej książce, to dziadek mojej sąsiadki. Zdumiony poszedłem do niej spytać, czy był w AK, a ona na to: „Nie! Dziadek był bandytą”. Proszę sobie wyobrazić: Anno Domini 2012. Okazało się, że sąsiadkę i jej rodzeństwo w dzieciństwie ojciec bił i ćwiczył, aby w sowieckiej szkole nie wydała się, że miała dziadka w AK, którego potem Sowieci wysłali do Gułagu. Niedługo potem dowiedziałem się od p. red. Jarosława Warzechy, twórcy red. Łukasza, że dziadek jego żony był leśniczym w Ejszyszkach. Prysnął, zanim go Sowieci na Sybir wywlekli. Ludzie pióra, ale też tego jakoś nie upubliczniali. Szkoda. No, ale Jan Sienkiewicz z Wilna opowiedział mi przepyszną anegdotkę o swoim dziadku, któremu życie uratował płk Jerzy Dąmbrowski („Łupaszko”). „W wojnie bolszewickiej?” – pytam. Pan Sienkiewicz: „Nie, to było w 1928 roku. Mój dziadek był brzdącem i wskoczył do Wilii, zaczął się topić. Pułkownik wskoczył za nim, wyciągnął i od razu mu portki przetrzepał za głupotę”.

Ach, cudowne, kresowe klimaty. Koroniarze naturalnie nic nie rozumieją. A wileńscy Polacy pamiętają nawet o rodach szlacheckich i arystokratycznych, choćby Balińskich i Śniadeckich w Jaszunach, i jak można, dbają o pamięć, groby oraz nieliczne ocalałe z niemiecko-sowieckiego pogromu dwory. Dlaczego? Dlatego, że szlachta to kultura polska, a polskość jest przecież oparta na kontynuacji tradycji, a nie na abstrakcyjnych, apriorystycznych nowinkach. Nota bene dzięki Wojtkowi Muszyńskiemu IPN wysyła do Ejszyszek wystawę poświęconą rtm. Witoldowi Pileckiemu. Miejscowi nawet nie wiedzieli, kim był Rotmistrz – i naturalnie nic o tym, że pp. Pileccy mieli majątek pod Ejszyszkami, a Maria z Ostrowskich Pilecka (żona rotmistrza, a babcia rudzielca Dorotki, czyli przyjaciółki mojej siostry) pracowała nieopodal jako nauczycielka. Powiedzieliśmy to naszym słuchaczom, są teraz dumni z jeszcze jednego Wielkiego Nieznanego.

Pod koniec zawadziliśmy o Wilno, gdzie wpadliśmy do tamtejszego IPN pospiskować chwileczkę z dr. Arūnasem Bubnysem w należącym do tej instytucji Centrum Ludobójstwa i Oporu oraz kupiliśmy mnóstwo angielskojęzycznych książek o „leśnych braciach”. Księgarnia Domu Polskiego niestety wypada przy litewskich propozycjach niesamowicie blado – nie ma nic po angielsku o wileńskiej AK, a polskojęzyczna oferta jest po prostu żenująca. Warto, aby wydawcy w Koronie wspomogli w jakiś sposób.

Spotkaliśmy gromadkę dzieci wileńskich studiujących w post-PRL, kilka osób – historię. Zachęcaliśmy, aby zajęli się mikrografią swego regionu. Bardzo przydałyby się dla nich stypendia. Tak gadaliśmy o tym z Wojtkiem, gdy pędziliśmy relatywnie dobrymi (moja poprzeczka jest wysoka – kalifornijska) żmudzkimi autostradami przez Kowno do Gdańska. Rozkopane trochę i duży minus – oznakowanie nur für Litauer. Masakra zaczęła się po przekroczeniu granicy post-PRL. Déjà vu z mego dzieciństwa: na Suwalszczyźnie takie same drogi jak za Gomułki i Gierka – wąskie, dziurawe, nieoznakowane. Ale za to zatrzęsienie kamer. Co za osły zgadzają się, aby państwo ich tak szpiegowało? Czy o wszystkim musi decydować tuskobiurokracja centralna? Czy też samorządy takie masochistyczne?

Potem gorzej, choć pod Mrągowem przez chwilę było autostradopodobnie. Potem powrót do PRL-owskiej normy – ciężarówki prawie ocierają się o nas, blokują, niemal taranują. Poprawiło się przed Gdańskiem; usłyszeliśmy, że to na wypadek gdyby „tuskolot” się zepsuł i premierowi przyszło lądować – dalej miałby łatwiej samochodem. Zresztą drogi makabryczne wszędzie, tak bardzo utrudniają życie, że trudno się cieszyć kilkoma odcinkami autostrad gdzieniegdzie. Wstyd! Cieszą tylko stacje benzynowe, gdzie czysto, świeci cywilizacją. Wiadomo, własność prywatna.

Jazda z Wilna do Gdańska zajęła nam 10 godzin. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych dojeżdżałem niemal dwa razy taki dystans między Los Angeles a San Francisco w mniej niż cztery godziny – w nocy naturalnie. Wtedy musiałem do pracy – dwa razy w tygodniu przez semestr. Teraz pędziliśmy, bowiem Wojtkowi zmarła babcia, spieszyliśmy się na pogrzeb…
Marek Jan Chodakiewicz

REKLAMA