– Chciałbym, żebyśmy wrócili do prostej, niewymagającej żadnych nakładów idei, która jest oczywista, i dlatego nikt w Polsce nie rozumie, dlaczego nie jest realizowana. Idei władzy skromnej, pozbawionej zbędnych przywilejów, idei taniego państwa – m.in. tymi słowami Donald Tusk próbował zauroczyć wyborców podczas listopadowego expose w 2007 roku. Polacy zdegustowani bizantyjskimi wydatkami kolejnych rządów i wszechwładzą urzędników III RP z pewną nadzieją przyjęli październikową zapowiedz premiera o przeforsowaniu ustawy redukującej administrację rządową o 10 proc. Nowe przepisy zostały przygotowane w 2010 roku. Na wniosek partyjnego kolegi Donalda Tuska – prezydenta Bronisława Komorowskiego – ustawą zajął się Trybunał Konstytucyjny, który na forsowanych przepisach nie pozostawił suchej nitki. Jednak z pozorowanego (?) konfliktu w obozie władzy to Tusk wyszedł zwycięsko. Nakazał swoim ministrom ciąć etaty i ograniczać wydatki na urzędników.
Niecały rok później w programie „Drugie śniadanie mistrzów” (TVN 24) premier – wyuczonym głosem „chłopaka z sąsiedztwa” – przyznał się do „bezdyskusyjnej porażki”. Tusk „nie dał rady” bo „był za słaby”. Choć starał się „interweniować gdzie mógł”, limitował „najbliższą okolicę przez zamrożenie płac i (…) etatów” to przegrał. – Urzędnicy to ocean, to dżungla – podsumował. W tym samym programie Tusk przekonywał, że nie on jeden ponosi winę. Przecież połowa nowych zastępów urzędniczej armii „to ludzie zatrudniani przez samorządy” na które Tusk „nie ma wpływu”. Szkoda, że prowadzący program Marcin Meller nie zapytał wtedy premiera, dlaczego partyjne doły Platformy Obywatelskiej sprawiają taką przykrość swojemu szefowi. Przecież koalicja PO i PSL organy samorządowe ma u swych stóp. Partie rządzą m.in. w sejmikach i radach powiatów!
Ponad rok później – na początku września 2012 roku, przy okazji prezentacji założeń budżetowych na 2013 rok – Tusk zapewnił, że… „sytuacja nie jest zła, raczej odnotowujemy niewielkie spadki i niewielkie wzrosty” zatrudnienia, więc przynajmniej w urzędach centralnych „wychodzi mniej więcej na zero”. Według Tuska o erupcji zatrudnienia można mówić jedynie w kontekście samorządów, których kadry – jak już premier Państwu wyjaśnił – są poza kontrolą rządu. Co ciekawe szef PO znów zapewnił, że „będzie się starał, aby choćby ze względu na kryzys w roku 2013, (…) przyrost /urzędników/ nie był możliwy na żadnym szczeblu w administracji”.
W oparciu o powyższe cytaty można dojść do przynajmniej dwóch wniosków:
1. Premier to cynik, „polityczne zwierzę”, hochsztapler. Tak naprawę nigdy urzędniczej armii nie zamierzał rozbrajać. Po zwycięskich wyborach trzeba przecież jakoś podziękować szeregowym „żołnierzom” i „oficerom”, których dobrze płatna sieć urzędów bez problemu wchłonie. Co więcej nowi urzędnicy i ich rodziny to nowi i wierni wyborcy! Można bezkarnie rozbudowywać administrację dopóki ludzie z tego powodu nie zaczną wychodzić na ulicę. Tusk wie, że prędko nie zaczną…
2. Premier jest nieudolnym zarządcą, który nie jest wstanie zapanować nawet nad własnymi kadrami. Tusk to „bananowy przywódca”, którego władza w urzędniczej dżungli jest tylko pozorna. Na ten trop wskazał poniekąd syn premiera przy okazji afery OLT Express / Amber Gold. W rozmowie z Michałem Majewskim i Sylwestrem Latkowskim („Wprost”) Michał Tusk przyznał, że wszystko mu jedno czy rządzi PiS czy Platforma bo realną władzę sprawują… urzędnicy średniego szczebla. – Boję się własnych słabości, słabości własnej formacji – stwierdził premier we wspomnianym programie na antenie TVN 24. „Czarował” czy może jednak wyznał zupełnie szczerze?
„Ja (…) jak stanę przed ludźmi, to mogę ich serdecznie pozdrowić, poprosić o pomoc i nic więcej” ponieważ „ludzie wiedzą dokładnie, co zrobiłem, a czego nie zrobiłem” – zakończył swój występ w „Drugim śniadaniu mistrzów”. Warto więc na koniec przypomnieć „co zrobił a czego nie zrobił” Tusk w kontekście „oceanu urzędników” w swoim najbliższym otoczeniu.
Jak wynika z raportu Fundacji Republikańskiej „Zatrudnienie w administracji rządowej. Dynamika i koszty” Kancelaria Prezesa Rady Ministrów (KPRM) jest jednym z nielicznych urzędów centralnych, który może się pochwalić zatrudnieniem mniejszym niż 4 lata temu. Kancelaria jest obok Polskiego Komitetu Normalizacyjnego jednym urzędem, któremu udało się obniżyć liczbę zatrudnionych o ponad 10 proc. KPRM zwolnił w ciągu ostatnich lat 13,34 proc. swoich pracowników i nie zastąpił ich nowymi. Sukces? Czyżby Tuskowi udało się chociaż na „własnym podwórku” zapanować nad biurokratycznym rozrostem? Niestety nie. Jak przytomnie zauważyła Fundacja Republikańska celem redukcji zatrudnienia urzędników nie jest prosta poprawa statystki wzrostu biurokracji. Celem jest oczywiście redukcja kosztów funkcjonowania administracyjnej machiny. Chociaż kancelaria premiera zwolniła najwięcej urzędników to na pozostałych wydaje 16 proc. więcej niż przed redukcją! (więcej o rozroście administracji tutaj: Za rządów Tuska przybyło całe miasto urzędników wielkości Pułtuska lub Wieliczki!)