Łepkowski: Dziewięć podobieństw Romneya do Obamy

REKLAMA

Czy wybór Mitta Romneya na prezydenta USA przyniesie jakiekolwiek wymierne zmiany gospodarce amerykańskiej – i co za tym idzie, całemu światu? Romney należy do tej kategorii polityków, którzy w czasie kampanii wyborczej głoszą hasła konserwatywnoliberalne, a w czasie urzędowania przeobrażają się najprawdopodobniej w bezwolnych populistów.

Wśród wielu punktów programu wyborczego Mitta Romneya najbardziej atakowany jest jego pomysł obniżenia najwyższej stawki podatku dochodowego z 35% do 25%. Oczywiście zmiana ta ma objąć jedynie osoby, których indywidualne dochody przekraczają próg podatkowy 388.355 $, lub małżeństwa rozliczające się osobno, których dochód roczny przekracza nieco ponad 194 tys. dolarów. Brana jest przy tym pod uwagę efektywna stopa podatkowa płacona przez osoby z górnej kategorii dochodów, które żyją z zysków kapitałowych, odsetek, dywidend, akcji i innych inwestycji.

REKLAMA

Niskie podatki a wzrost gospodarczy

Mitt Romney uważa, że obniżenie najwyższej stawki do 25% spowoduje gwałtowne zwiększenie nakładów kierowanych na inwestycje wewnętrzne, a tym samym wzrost gospodarczy. Specjaliści są jednak bardzo sceptyczni co do oczekiwanych rezultatów takiej operacji. 26 września 2012 roku konserwatywny dziennik „Washington Post” umieścił w dziale „Opinie” artykuł publicystki Ruth Marcus, która w ciekawy sposób wypunktowała „błędy i pułapki” w programie ekonomicznym Mitta Romneya. Pierwszą z nich jest przekonanie, że obniżenie stawek podatku dochodowego automatycznie generuje wzrost PKB kraju. Nic bardziej mylnego. W latach 1950-1970 gospodarka amerykańska rosła w przeciętnym tempie 3,9% PKB w skali roku, mimo że najwyższa stawka podatku dochodowego od osób fizycznych w tym okresie wynosiła aż 84,8%.

Ktoś słusznie zauważy, że na kształtowanie się największej gospodarki świata w tamtych latach wpływ miało wiele czynników dodatkowych. Mówimy tu bowiem o okresie, w którym Ameryka była zaangażowana w dwie bardzo kapitałochłonne wojny – najpierw na Półwyspie Koreańskim, a później w Wietnamie.

Ale już od 1987 do 2010 roku najwyższa stawka podatku dochodowego została obniżona do poziomu 36,4 procent. Zgodnie z romneyowskim sposobem myślenia, Ameryka powinna była więc odnotować większy wzrost PKB. Jednak w tym okresie wzrost spadł do średnio 2,9% w skali roku. Prosta zasada mówiąca, że „niższe stawki podatku dochodowego zawsze generują wyższy wzrost gospodarczy”, nigdy nie zadziałała. W latach 1993-2002 prezydent Bill Clinton podniósł najwyższą stawkę opodatkowania do 39,5%. Wzrost gospodarczy znacznie przyspieszył i w ciągu tych ośmiu lat wynosił średnio 3,7 procent. Jak widać, same ulgi fiskalne niewiele wnoszą do gospodarki, jeżeli nie są wsparte szeregiem innych bodźców, o których najwyraźniej Mitt Romney zapomina.

Węzeł gordyjski budżetu

Cztery lata temu Barack Obama obiecywał, że pod koniec jego pierwszej kadencji jako prezydenta federalny deficyt budżetowy zostanie zredukowany przynajmniej o połowę. Tymczasem pod koniec pierwszej kadencji deficyt budżetowy USA wzrósł w wyniku polityki tego prezydenta dziesięciokrotnie – ze 162 miliardów do około 1,4 biliona dolarów. Stan finansów, nad którym być może wkrótce kontrolę przejmie Mitt Romney, jest – delikatnie mówiąc – nieciekawy. To największe na świecie zadłużenie i prawdopodobnie największe zadłużenie publiczne w dziejach świata. Jednocześnie warto pamiętać, że gospodarka amerykańska to jedyny organizm gospodarczy na naszej planecie, który jest w stanie rozwijać się efektywnie przy tak gigantycznym zadłużeniu. Ale czy Romney ma pomysł na zduszenie tego potwora?

Obaj kandydaci do Białego Domu podkreślają, że obecny kształt budżetu państwa jest priorytetem na ich liście reform. Jednak ich podejście do naprawy finansów publicznych jest tylko pozornie odmienne.

Kandydat republikański proponuje gwałtowną redukcję aparatu urzędniczego, likwidację licznych agencji i redukcję funkcji nadrzędnych rządu federalnego w stosunku do wielu instytucji stanowych i lokalnych. Są to jednak bardzo pobożne i nierealne życzenia. Struktura instytucji federalnych w USA przypomina gigantyczną i trudną do objęcia pajęczynę biur, agencji i subagencji, których kompetencje niejednokrotnie się nakładają, tworząc chaos organizacyjny. Jednocześnie Mitt Romney jest przekonany, że wraz z obniżeniem podatków i redukcją aparatu państwowego należy znacząco podnieść wydatki na obronność kraju. Zamówienia rządowe mają rzekomo zapewnić ożywienie gospodarcze w branży hutniczej, stoczniowej, lotniczej, technologii IT, energetycznej itd.

Ale jak to bywa w sztukach Czechowa, skoro w akcie pierwszym widzimy dubeltówkę na ścianie, to jest niemal pewne, że w dalszych aktach będzie ona musiała wystrzelić. Tak też jest z armią, której arsenał pęka w szwach. Być może kandydat republikański liczy, że na początku przyszłego roku dojdzie do długo oczekiwanego konfliktu z Iranem. Cóż jednak, jeśli Iran pójdzie w ślady Iraku lub Libii i wojna okaże się jedynie niewielką zadymą lokalną?

Obama odpowiada na pomysły Romneya w sposób krótki: nie podnosimy budżetu militarnego kraju, ponieważ nas na to nie stać. Zaś w polityce fiskalnej należy zastosować starą metodę socjalizmu kubańkiego: podnieść podatki najbogatszym i obniżyć uboższym. Jak Obama zamierza to uczynić, skoro chce zachować w nienaruszonej postaci programy ubezpieczeń społecznych – Medicare i Medicaid – pozostaje już jego tajemnicą.

Tymczasem to właśnie te trzy programy rządowe generują 40% wydatków federalnych, a w ciągu najbliższej dekady pochłaniane przez nie sumy wzrosną dwukrotnie, ponieważ pokolenie powojennego wzrostu demograficznego – największego w historii USA – powoli przechodzi na emeryturę.

Czym oni się różnią?

Jak widać, obaj kandydaci, chociaż pozornie się różnią, nie znają cudownego sposobu na rozwiązanie budżetowego węzła gordyjskiego. Obaj wygłaszają poglądy śmiesznie proste, żeby nie powiedzieć: dziecinnie naiwne. Mitt Romney nie powiedział nawet, do jakiej kwoty docelowej chce obniżyć deficyt budżetu federalnego. Obiecuje jedynie, że budżet będzie zbalansowany w ciągu najbliższych 8-10 lat. Tymczasem nawet Obama określił jasno – choć to całkowicie nierealne – że w ciągu dekady zamierza obniżyć dług publiczny o 5,3 biliona dolarów. Śmiechu warte, ale przynajmniej konkretne. Duża część prawicowych publicystów uważa, że wybór między Barackiem Obamą a Mittem Romneyem ma
w tym roku charakter nieco kosmetyczny.

Jeden z felietonistów prawicowego portalu „The American Dream” rozpoczyna swój esej od słów: „Przed jakim przygnębiającym wyborem stoi znowu w tym roku naród amerykański”. Wielu Amerykanów myśli podobnie. Są sfrustrowani, że nie nastąpią radykalne zmiany w gospodarce i polityce. W ich opinii – a stanowić oni mogą potencjalnie nawet kilkadziesiąt milionów wyborców – między Romneyem a Obamą nie ma zasadniczych różnic programowych ani osobowościowych. Jedyną rzeczą, która przeważa szalę na rzecz Romneya, jest fakt, że na zastępcę wybrał sobie zdecydowanego wolnorynkowca, choć jak twierdzą złośliwcy, bardziej na to miejsce pasowałby Obama. Duża część amerykańskiej prawicy uważa, że Mitt Romney w 9 kwestiach głównych niczym nie różni się od Obamy.

Po pierwsze: obaj politycy popierają Troubled Asset Relief Program (TARP) – stworzony jeszcze przez administrację George’a W. Busha program narodowy mający na celu wzmocnienie sektora finansów publicznych poprzez wykupienie przez rząd aktywów i papierów wartościowych firm dotkniętych kryzysem gospodarczym. Pierwotnie rząd chciał przeznaczyć na ten program 700 mld dolarów, ale w marcu 2012 roku Biuro Budżetowe Kongresu (CBO) stwierdziło, że koszt całkowity tego iście socjalistycznego pomysłu, w tym dotacje dla programów hipotecznych, wyniesie 431 miliardów dolarów. W ten oto sposób państwo amerykańskie uczy obywateli, że niegospodarność głównych graczy giełdowych nie musi być karana, ale wręcz przeciwnie – jeżeli są to kumple polityczni polityków z Waszyngtonu, to mogą liczyć na spłatę długów pieniędzmi podatników. Mitt Romney nie tylko popiera pakiety stymulacyjne Obamy, które są jeszcze inna formą nagradzania niegospodarności, ale podkreśla wręcz na każdym kroku, że pakiet stymulacyjny wspierający przemysł samochodowy był jego autorskim pomysłem. Z tego zapewne powodu obaj kandydaci na najwyższy urząd w państwie w równym stopniu nie popierają zrównoważenia budżetu, ponieważ deficyt będzie potrzebny na kolejne pakiety stymulacyjne w ramach rewanżu dla sponsorów kampanii wyborczej przyszłego prezydenta.

Po drugie: obaj kandydaci reprezentują to samo zdanie w kwestii budowy tzw. wielkiego rządu, która przejawia się przede wszystkim bezwarunkowym poparciem dla całkowitej autonomii Systemu Rezerwy Federalnej jako ostatecznego decydenta w polityce walutowej państwa. Barack Obama i Mitt Romney potwierdzali wielokrotnie w wywiadach prasowych, że prezydent nie powinien kwestionować „niepodległości” Rezerwy Federalnej. Obaj panowie stwierdzili, że prezes Rezerwy Federalnej Ben Bernanke wykonał dobrą robotę w czasie ostatniego kryzysu finansowego i zasługuje na drugą kadencję, mimo że Ameryką wstrząsnęła ostatnio wiadomość, że Fed zamierza dokonać bardzo ryzykownej operacji polegającej na wykupywaniu rządowych papierów wartościowych z pokryciem hipotecznym za 40 miliardów dolarów miesięcznie. Jest to kolejny etap zabawy w programy stymulacyjne, które naruszają zasady wolnorynkowe i nagradzają niegospodarność.

Po trzecie: obaj kandydaci uznali, że amerykański sekretarz skarbu Timothy Geithner wykonał dobrą robotę, mimo że jest powszechnie krytykowany za politykę zadłużenia państwa i niegospodarności w sferze biurokratycznej.

Po czwarte: Mitt Romney kreuje się na praojca idei „darmowego” systemu opieki zdrowotnej zwanego powszechnie Obamacare. Mitt Romney nigdy nie skrytykował więc samej koncepcji, a jedynie metody jej wykonania.

Piątym elementem wspólnym w programie obu panów jest poparcie dla programów policyjnych stworzonych po 11 września 2011 roku przez rząd Busha juniora. Romney nie kryje swojego podziwu dla znienawidzonej przez Amerykanów The Transportation Security Administration (TSA), której działania charakteryzują się lekceważeniem lub prześladowaniem dowolnie wybranych obywateli. Policyjne państwo stworzone przez Busha juniora to przede wszystkim działanie nadzwyczajnej ustawy PATRIOT, pozwalającej na łamanie praw obywatelskich i inwigilację obywateli praktycznie bez żadnego uzasadnienia. Mitt Romney zapowiedział, że wszystkie służby korzystające z „dobrodziejstw” tego prawa będą mogły „czuć się niezwykle potrzebne” za jego prezydentury. To samo dotyczy akceptacji zabijania terrorystów bez procesu, przetrzymywania w areszcie bez końca obywateli podejrzanych o terroryzm, funkcjonowania eksterytorialnych więzień pokroju bazy Guantánamo czy stosowania w czasach pokoju zasad przewidzianych jedynie stanem wyjątkowym.

Szóstą cechą wspólną obu kandydatów jest ich stosunek do kwestii karania nielegalnej imigracji. Obaj kandydaci prześcigają się w obietnicach ogłoszenia amnestii dla nielegalnych imigrantów, chociaż obaj wiedzą doskonale, że jest to całkowicie nierealne i odległe jak zniesienie wiz dla Polaków. Liczy się wszakże poparcie wyborców latynoskich, a ci żądają uregulowania statusu ich bliskich.

Trzy pozostałe cechy wspólne uważam za element humorystyczny tej kampanii, ponieważ zarówno Romney, jak i Obama wierzą w globalne ocieplenie i jego katastrofalne skutki – zapewne tylko dlatego, że obaj ukończyli liberalny Uniwersytet Harvarda i nie wypada im myśleć inaczej. Obaj są też zwolennikami kontroli dostępu obywatela do broni palnej, chociaż za ich rządów – Obamy w kraju i Romneya w Massachusetts – dostęp do legalnego zakupu broni palnej jest łatwiejszy niż znalezienie pracy.

REKLAMA