Z lektoratu języka angielskiego, zaliczonego w prehistorycznych czasach PRL-u, zapamiętałem do dziś najlepiej jeden aforyzm – pouczający, że „a woman is as old as she looks and a man is as old as he feels”. Nieco później dowiedziałem się, że część owego powiedzenia bardzo wymownie skomentował Ferdynand Goetel, pisząc: „– Mam tyle lat, na ile się czuję! – zapewniał pewien starowina, bałamucąc szesnastolatkę. – Mylisz się, mój drogi; masz tyle, ile czuję ja – odrzekła”.
Zasady gry
Według tych samych zasad zdaje się być prowadzona współczesna walka polityczna naszych rodzimych „gogów” i „magogów” (jedni wyglądają, inni czują), w ramach której opozycja zaczęła „budzić” Polskę, powołując nawet „cienia” Tuska w osobie profesora Glińskiego, przez co natychmiast sondaże po raz pierwszy bodajże od pięciu lat strąciły z piedestału PO, wobec których to zdarzeń premier postanowił wygłosić „drugie exposé” i przypieczętować swój mandat do rządzenia sejmowym wotum zaufania. Tym sposobem ruch w politycznym biznesie nabrał rozmachu, bo ludziom trzeba stworzyć iluzję, że coś się dzieje, że na coś mają jeszcze wpływ, nawet jeżeli ten wpływ dokonuje się w ich imieniu rękami posłów związanych dyscypliną klubową.
Przypomnę w tym miejscu opowiadanie, które w 1955 roku opublikował Isaac Asimov (taka amerykańska wersja Stanisława Lema) i które zgrabnie przewidywało demokrację przyszłości, tj. demokrację elektroniczną. Demokracja przyszłości (autor ową przyszłość określił na 2008 r., co można zrozumieć, gdyż w 1955 r. data ta mogła wyglądać na wybitnie futurystyczną – niektórzy pamiętają przecież słynny „Kosmos 1999”) opisana we „Franchise” („Prawo głosu” w polskiej wersji) opiera się na tym, że wszystkie zmienne wpływające na proces wyborczy są już okiełznane przez proces obliczeniowy, tylko jednej zmiennej nie można jeszcze przewidzieć, tj. procesu decyzyjnego człowieka w danym dniu. Maszyna losuje więc najpierw jakieś próby wyborców i na ich podstawie ustalane są rzeczywiste wyniki wyborów, później postęp sprawia, że tych wylosowanych może być coraz mniej, aż na końcu okazuje się, że Multivacowi wystarczy głos jednego jedynego wyborcy, by móc ustalić wiarygodne wyniki wyborów dla całego elektoratu. Angielski termin franchise lepiej oddaje istotę takiej sytuacji, gdyż oznacza on nie tylko prawo wyborcze, ale także koncesję, ponieważ de facto „wyborca roku” otrzymywał koncesję na reprezentowanie wszystkich wyborców. Asimov z jednej strony interesująco przedstawia, do czego może zostać sprowadzona demokracja, z drugiej strony przedstawia proces psychiczny, jaki zachodzi w owym przypadkowo wylosowanym „wyborcy roku”, który, początkowo pełen zniechęcenia, a nawet obaw związanych z nałożoną na jego barki odpowiedzialnością, w końcu, w momencie wyborów, czuje rosnące w sobie poczucie misji, swojej ważności, a nawet poczucie patriotyzmu.
Nawet jeżeli Asimov nakłada na ten opis cień pastiszu, to mimo wszystko trafnie pokazuje, że właśnie na takich elementach opiera się także „prawo głosu”, do takich emocji apelują różne propagandowe chwyty, również głosowanie nad „wotum zaufania”, które w obecnej sytuacji parlamentarnej nie jest żadnym „sprawdzam”, ale kolejną lojalką podsuniętą posłom koalicyjnych partii.
Polityka zbiorów rozmytych
Bez względu na to, jaki scenariusz będą realizować obecnie najsilniejsi gracze polityczni, można stwierdzić, że sympatie polityczne wyborców bardziej niż jeszcze rok temu przypominają zbiór rozmyty. Może to być objaw słabnięcia duopolu PO-PiS, stąd można to także postrzegać jako szansę na forsowanie konkurencyjnych projektów politycznych. Warto zauważyć, że nawet rządzący dostrzegają nieefektywność niektórych obecnych rozwiązań, tylko nie mają dość odwagi, by te rozwiązania wprost zanegować. Przykładowo: zapowiedź premiera dotycząca powołania jakiejś kolejnej specagencji do finansowania inwestycji jest przyznaniem nieefektywności obecnej formuły wydatkowej, chociaż część opozycji z pewnością skupi się na wynikających z takiego rozwiązania możliwościach tworzenia kolejnych posad i zagrożeniach korupcjogennych. Jest to jednakże coraz szerzej uprawiana ścieżka wyprowadzania budżetu i instytucji rządowych do agencji jako instytucji kontrolowanych przez rząd, ale mających większą elastyczność w gospodarowaniu środkami. Bowiem po raz kolejny okazuje się, że łatwiej ominąć niewygodne prawo, które się samemu stworzyło – tzn. pardon: dostosowało do prawa unijnego – niż to prawo zmienić na bardziej sensowne. Nie od dzisiaj na tych łamach piszę i piszemy, że rzeczywisty zwrot w polskiej polityce może nastąpić dopiero po załamaniu fałszywej dychotomii PO-PiS.
Nota bene jako wnikliwie onegdaj studiującemu różne problemy ekonomiczne owa fałszywa dychotomia przypomina mi forsowaną przez keynesistów dychotomię na linii bezrobocie-inflacja. Według tej teorii, zmniejszenie bezrobocia było rzekomo możliwe jedynie kosztem wyższej inflacji i na odwrót – walka z inflacją musiała prowadzić do wzrostu bezrobocia. Niestety wbrew tym teoryjkom praktyka lat późniejszych pokazała, że proinflacyjna polityka monetarna doprowadziła także do rozchwiania rynku i ostatecznie nie tylko do wyższej inflacji, której towarzyszył wzrost bezrobocia, ale i do stagnacji ekonomicznej (stagflacja).
Dzisiaj PO zwalcza się PiS-em, a PiS Platformą – w rezultacie mamy nie tylko atrofię życia politycznego, ale i utrwalaną niewydolność systemu społeczno-ekonomicznego.
Zmielenie wyborcy
Mecenas Roman Giertych, któremu obok twierdzeń „rozmytych” zdarzają się także trafne spostrzeżenia, w niedawnej „spowiedzi” dla „Gazety Wyborczej” co najmniej trzykrotnie zauważył konieczność alternatywy dla obecnego politycznego duopolu. Były wicepremier wyraził się m.in., że chciałby, aby „powstała partia na prawo od Platformy”, że „klincz można przełamać, tylko tworząc nową siłę na prawej stronie między PO i PiS”, a także że „przed wyborami trzeba zbudować partię na prawo od Platformy, a na lewo od PiS, zabrać PiS, ile się da, i domknąć układ rządowy”. Pomijając już milczeniem owo zagadkowe „domykanie układu rządowego” (Radek Sikorski „dorzyna”, Giertych „domyka” – jakiś klub na „do-” czy co?), faktem jest, że rodzimy Multivac, zmaterializowany w sondażach przedwyborczych, pokazuje zmianę nastrojów, co nie musi oznaczać, że rzeczywiście PiS wygrywa, ale może pokazywać, że PO słabnie, a właściwie może nie tyle PO słabnie, co Multivac chce już jakiejś podmiany.
W tej sytuacji pojawiają się jacyś „zmieleni”, którym za program wystarcza procedura wyborcza, a ta, którą propagują, uczyniłaby system wyborczy jeszcze bardziej „domkniętym”, niż to ma miejsce obecnie. Jak zaczadzeni inicjatywę tę popierają także nawet działacze Nowej Prawicy – partii, która pierwsza powinna zaskarżyć zapisy o progach wyborczych jako niekonstytucyjne. Ale skoro „nie życzymy sobie d***kratyzacji”, to może i sensowne jest uchwalanie poparcia dla idei JOW.
Już tyle razy poruszałem kwestię ordynacji, że sam czuję niechęć do powtarzania się – zresztą co tam argument, nawet najmądrzejszy, skoro tyle autorytetów, od Zbigniewa Brzezińskiego po Karla Poppera, „poppera” JOW, a śpiewa o tym sam Kukiz. Przypomnę tylko, że „ojcowie założyciele” Stanów Zjednoczonych tak bardzo bali się europeizacji, czyli upartyjnienia amerykańskiego parlamentu, że tworząc konstytucję, ani słowem nie wspomnieli o partiach, a głosowanie przeprowadzano na konkretnych kandydatów. Mimo to w tak wyłonionym amerykańskim parlamencie od samego początku zaczęły tworzyć się frakcje i stronnictwa, a w efekcie tylko w latach 1790-1796 „liczba kongresmenów niegłosujących konsekwentnie za jednym lub drugim stronnictwem spadła z 42 do zaledwie 7 procent”.
Tak – wbrew intencjom – powstały partie republikanów i federalistów. Więcej – niektórym nie bardzo podobała się polaryzacja na tylko dwie partie, a jeden z pierwszych prezydentów USA John Adams (ojciec późniejszego prezydenta Johna Quincy’ego) wyraził się nawet, że „podział republiki na dwie potężne partie (…) to najgorsze nieszczęście, jakie może się przydarzyć w ramach naszego porządku konstytucyjnego”. Tak zaczęli pojawiać się „quidsi” (od tertium quid) jako „trzecia możliwość”. Nota bene owi amerykańscy „quidsi” do dzisiaj nie zdążyli zaistnieć na tamtejszym rynku politycznym – w odróżnieniu np. od Polski, gdzie ową „trzecią możliwością” były dotychczas zawsze rządy lewicy. Nigdy nie były nią rządy prawicy – takiej prawicy rzeczywiście na prawo od tego, co prezentuje dzisiaj PO i PiS.
Thomas Jefferson, który był – po Washingtonie i Adamsie – trzecim prezydentem Stanów Zjednoczonych, wygrał wybory pod hasłem „Czas na zmiany” (jak to rzeczywiście wszystko już było). No proszę – zaledwie 25 lat od ogłoszenia Deklaracji Niepodległości i 12 lat od ustanowienia urzędu prezydenta, a już był „czas na zmiany”. U nas wystarczyłoby, aby trzech posłów koalicyjnych dostało sraczki – i rząd pada, a i tak nie ma czasu na zmiany…
Czytaj również: Korwin-Mikke: Monarchia przyszłości