Rak feminizmu. Jak antykobiecy ruch okaleczył Amerykę

REKLAMA

W światowej historii ruchu feministycznego najważniejszą rolę obok Francuzekvi Brytyjek odegrały Amerykanki. To one przyczyniły się szczególnie do powstania tzw. feminizmu drugiej fali – ruchów kobiecych lat 60. i 70. ubiegłego stulecia. Wydawałoby się więc, że nigdzie na świecie poglądy feministyczne nie mają tak ugruntowanej pozycji jak w społeczeństwie amerykańskim. Nic bardziej mylnego. Paradoksalnie to właśnie Amerykanie najgłośniej krytykują dzisiaj ideologię, która ich zdaniem prowadzi ku katastrofie społecznej.

W marcu 2011 roku ukazała się na amerykańskim rynku wydawniczym książka, która wzbudziła wielką narodową dyskusję na temat szkodliwości ideologii feministycznej. Phyllis Schlafly, powszechnie szanowana ekspertka w dziedzinie prawa konstytucyjnego oraz założycielka konserwatywnego Eagle Forum, napisała wraz ze swoją siostrzenicą Suzanne Venk książkę pt. „The Flipside of Feminism” („Druga strona feminizmu”). Autorka tłumaczyła, że do napisania tej książki zachęciła ją niefortunna wypowiedź Sary Palin, gubernator stanu Alaska i republikańskiej kandydatki na urząd wiceprezydenta z 2008 roku, która w jednym z programów telewizyjnych stwierdziła, że jest zadeklarowaną feministką.

REKLAMA

Świat na głowie

Phyllis Schlafly nie pozostawia w swojej książce suchej nitki na ruchu feministycznym od początku jego istnienia, to jest od pierwszych demonstracji amerykańskich i angielskich sufrażystek w 1840 roku. „Feminizm od początku swojego istnienia sabotował prawdziwe szczęście kobiet” – podkreśla autorka. „A co gorsze” – dodaje – „przewrócił relacje damsko-męskie do góry nogami, czego dowodem jest fakt, że to mężczyźni poszukują dzisiaj miłości, stabilnej rodziny z dziećmi, kiedy znaczna część kobiet oczekuje od życia jedynie niezależności”. Phyllis Schlafly specjalnie zaprosiła do współpracy nad książką swoją siostrzenicę – byłą aktywistkę feministyczną, która w miarę dojrzewania całkowicie zmieniła swoje poglądy. Największą furię środowisk lewicowo-feministycznych wywołały jednak następujące zdania ze wspomnianej książki: „Niestety, od czasu jak do naszego życia zakradł się feminizm, kobiety porzuciły swoje role w stadach naszego gatunku i uznały, że powinny dzielić zajęcia razem z mężczyznami. Zażądały tych samych praw dla obu płci, równego podziału obowiązków oraz miejsca na piedestale. Jednak zamiast osiągnąć wymarzoną niezależność, znalazły się w sytuacji konfliktowej. Na piedestale społecznym nie ma bowiem miejsca dla obu płci. Kobiety zaczęły więc spychać mężczyzn z piedestału i zajmować ich miejsce. To jednak nie ma nic wspólnego z równością. To matriarchat!”.

Także poglądy autorki na sprawy seksu spowodowały zmasowaną krytykę jej książki w bardziej liberalnych społecznie mediach. Schlafly pisze bowiem: „Niestety we współczesnym społeczeństwie zbudowanym na ideach feministycznych także współżycie płciowe zaczyna być problemem (…). Współczesny wzorzec małżeństwa stanowi głównie problem dla mężczyzn, ponieważ oni dotychczas nigdy nie odczuwali zmęczenia do uprawiania seksu. Tymczasem współczesny świat stawia dotychczasowy naturalny porządek rzeczy do góry nogami. Jeżeli ta zmiana jest coraz częściej spotykana, to zasługa wyłącznie kobiet!”.

Rozdwojenie jaźni

Mimo że książka nie była skierowana do osób o liberalnych społecznie poglądach, a od początku była dedykowana przez autorkę środowiskom konserwatywnym, to spotkała się tak naprawdę z ogromnym zainteresowaniem i oddźwiękiem w środowiskach mniej lub bardziej aktywnych feministek. „Druga strona feminizmu” jest bowiem od początku do końca krytyką Sary Palin za to, że głosząc wszem i wobec swój nieskazitelny konserwatyzm społeczny, sama uważa się za feministkę i zabiega o głosy osób z tego środowiska. Nie można być jednym i drugim jednocześnie. To dwa światopoglądy całkowicie do siebie nie pasujące.

Co ciekawe, w ostatnich latach także amerykańskie media nurtu głównego coraz częściej krytykują feminizm. Jest to zjawisko odwrotnie proporcjonalnie do tego, co dzieje się w Europie wschodniej, w tym głównie w Polsce. My przerabiamy dopiero lekcję z amerykańskich lat siedemdziesiątych, a to za sprawą grupy krzykaczek, które posługując się bardzo czerstwymi hasłami feminizmu amerykańskiego, próbują ugrać miejsca przy polskim korycie politycznym. Kiedy w naszym kraju nieliczna grupa współczesnych sufrażystek próbuje przekonywać głównie młodzież do haseł radykalno-feministycznych, w USA – ojczyźnie tego ruchu – nawet byłe działaczki organizacji kobiecych przyznają szkodliwość ideologii, którą zachłysnęły się w młodości.

W ostatnich latach amerykańskie media szczególnie ostro wyśmiewają współczesną „elitę feministyczną USA”, do której zaliczyć można prezenterkę telewizyjną Oprah Winfrey, pierwszą damę Michelle Obamę, dziennikarkę CBS Katie Couric czy Ariannę Huffington. Ta ostatnia jest interesującym przykładem ideologicznego kameleona, odwrotnością wspomnianej autorki książki „Druga strona feminizmu” Phyllis Schlafly.

Jeszcze będąc panną jako Arianna Stassinopoulos napisała w 1973 roku książkę „The Female Woman”, atakującą Ruch Wolności Kobiet. W latach 90. XX wieku znana była z poglądów bardzo konserwatywnych, które wraz z początkiem nowego stulecia zaczęły przekształcać się pod wpływem nieudanego małżeństwa w przekonania feministyczne. Huffington jest dzisiaj jedną z najbardziej wyśmiewanych „przypadkowych feministek” w USA. Jeżeli ktoś chce wydrwić ruch kobiecy, przytacza najczęściej wypowiedzi pani Huffington z epoki jej fascynacji konserwatyzmem społecznym. Zdumiewające jest, jak ta kobieta sama sobie zaprzecza w wielu sprawach natury obyczajowej. Schizofrenia poglądowa i obyczajowa Arianny Huffington charakteryzuje całą klasę działaczek feministycznych oraz
ich męskich klakierów.

Pięć powodów

88-letnia Phyllis Schlafly wyodrębniła pięć powodów, dla których ideologia feministyczna zaprowadziła Amerykę na skraj upadku społecznego i obyczajowego.

Po pierwsze – feminizm krzywdzi małżeństwo. Kobiety zwlekają z decyzją o małżeństwie, zachowując tzw. wolną tożsamość, a mężczyźni chętniej sięgają po łatwe usługi seksualne, uzasadniając tym coraz dalsze odsuwanie w czasie zawarcia związku z jedną kobietą.

Po drugie – feminizm uderza w wychowanie dzieci. Coraz więcej dzieci trafia do placówek opiekuńczych, ponieważ matki realizują swoje ambicje zawodowe. Dzieci w najważniejszym okresie swojego rozwoju nabierają stadnych odruchów, co skutkuje narastającą brutalizacją życia i epidemią złych nawyków, w tym np. otyłości.

Po trzecie – poglądy feministyczne wpędzają rodziny w pułapkę wysokiego dochodu i pułapkę kredytową. Obydwoje małżonkowie wpadają w obsesyjne uzależnienie od utrzymania luksusowego, ponadstandardowego poziomu życia. Utratę więzi rodzinnych wyrównują zakupami kolejnych całkowicie zbędnych gadżetów do gospodarstwa domowego. Utracone lata dzieciństwa próbują swoim dzieciom zrekompensować drogimi prezentami, które w ostateczności pogłębiają jedynie u dziecka postawę roszczeniową i dystans do budowania trwałych więzi rodzinnych.

Po czwarte – „Title IX” prawa edukacyjnego USA, powstały w wyniku protestów feministycznych, zrobił więcej szkody niż pożytku, o czym piszę w dalszej części tego artykułu.

Po piąte – feminizm powoduje strach i zniewieścienie mężczyzn. Lepiej milczeć lub nie mieć własnej opinii niż zostać oskarżonym o seksizm, molestowanie czy szowinizm. Innymi słowy: feminizm jest rakiem, którego amerykańska
cywilizacja odkryła za późno na leczenie chirurgiczne.

Ustawowa równość, czyli sposób na zarżnięcie edukacji

W 1972 roku Richard Nixon podpisał – pod naciskiem niezwykle modnych i prężnych w tym czasie feministycznych środowisk akademickich – poprawkę do prawa edukacyjnego USA znaną jako „Title IX”. Narzucała ona wszystkim stanom obowiązek traktowania wszystkich uczniów i studentów równo bez względu na płeć czy pochodzenie etniczne. Jaki efekt przyniosło nowe prawo?

Zgodnie z danymi Banku Światowego, od końca II wojny światowej do wczesnych lat 70. XX wieku Ameryka zajmowała pierwsze miejsce pod względem proporcji nakładów na badania i rozwój naukowy kraju w stosunku do PKB. Amerykanie w epoce „nierówności między płciami” byli narodem przeznaczającym na projekty badawcze i cele edukacyjne największe środki na świecie. Jednak od 1972 do 2009 roku USA spadły pod tym względem z pierwszego na dziewiąte miejsce. Obecnie większe nakłady na naukę w stosunku do PKB przeznacza się w Izraelu, Finlandii, Szwecji, Japonii, Korei Południowej, Danii, Szwajcarii i Niemczech. Natomiast w USA w ciągu ostatnich 40 lat zdecydowanie wzrosła liczba kobiet z wykształceniem wyższym. Obecnie liczba absolwentek wyższych uczelni przewyższa liczbę absolwentów tychże uczelni w sumie o ok. 15%. Nadal jednak feministki wylewają tony łez, że liczba dziewcząt w amerykańskich szkołach publicznych i prywatnych stanowi jedynie 99,1% liczby chłopców. W tym przypadku Ameryka zajmuje 85. miejsce na świecie. Amerykańskie feministki i populiści z otoczenia prezydenta Obamy stawiają sobie zapewne szczytny cel osiągnięcia rekordu edukacyjnego Senegalu lub Mauretanii, gdzie uczennic jest o 5% więcej niż uczniów.

Wzrost liczby wykształconych kobiet nie przełożył się w ostatnich czterech dekadach na gwałtowny ich udział w rozwoju nauki czy kultury. Zgodnie z danymi Banku Światowego, na 1 milion Amerykanów przypada obecnie 4673 naukowców oraz specjalistów zajmujących się inicjowaniem lub tworzeniem nowej wiedzy, produktów, procesów, metod lub systemów zarządzania projektami. Dla porównania: w Finlandii te proporcje wynoszą 7647 na 1 milion ludzi, chociaż nie obowiązuje tam „Title IX” amerykańskiego prawa edukacyjnego.

Systematyczny wzrost wykształcenia kobiet nie znajduje odzwierciedlenia w rozwoju amerykańskich projektów badawczych.

Einstein w sukience

Istnieją tematy, które doprowadzają feministki do białej gorączki. Należy do nich proste pytanie: ile Amerykanek otrzymało naukową Nagrodę Nobla? Odpowiedź jest bardzo niepoprawna politycznie: wśród 315 amerykańskich noblistów-naukowców kobiety można dosłownie policzyć na palcach obu dłoni. Tylko 10 pań zasłużyło swoją pracą na to wielkie wyróżnienie. Wśród nich są: psycholog Gerty Theresa Cori, fizyk Maria Goeppert Mayer, biochemiczka Dorothy Mary Crowfoot Hodgkin, urodzona w Australii Elizabeth H. Blackburn – biochemiczka z San Francisco, Carol W. Greider – biochemiczka z San Diego, fizjolog Linda B. Buck z Seattle, lekarka Rosalyn Sussman Yalow, genetyk Barbara McClintock, psycholog Gertrude B. Elion oraz teoretyk ekonomii Elinor Ostrom.

Te uczone stanowią jednak zaledwie 0,3% amerykańskich noblistów. Dlaczego tak się dzieje?

Czyżby w szwedzkim Komitecie Noblowskim zasiadali sami męscy szowiniści? Przecież stałym argumentem środowisk feministycznych są jakieś badania, które wykazały, że kobiety są o 15% mądrzejsze od mężczyzn. Kilkakrotnie przytaczała je w programie telewizyjnym Tomasza Lisa wicemarszałek polskiego Sejmu Wanda Nowicka. Pozujący na niezależnego dziennikarza Tomasz Lis nie ośmielił się zadać pytania, skąd Nowicka wytrzasnęła te dane? O mizernej reprezentacji kobiecej w dziedzinie naukowych Nagród Nobla nikt się nawet nie zająknął. A przecież Nagroda Nobla to nie jedyny miernik poziomu nauki w społeczeństwie. Podobna procentowo reprezentacja dotyczy innych prestiżowych
nagród naukowych. Znamienne jest także, że chociaż 60,4% absolwentów studiów magisterskich oraz 52% absolwentów studiów doktoranckich w USA to kobiety (źródło: National Center for Education Statistics, „Fast Facts”, 2011), wśród amerykańskiej kadry naukowo-akademickiej jest ich zaledwie 27%. Na uniwersytetach Columbia i Yale tylko 38 i 37% stanowią członkinie wydziałów, a na uniwersytetach Harvarda i Cornell jest ich zaledwie 31%. Tytuły profesorskie, będące wynikiem określonych osiągnięć naukowych, przyznaje się więc nadal głównie mężczyznom.

Feministki nie potrafią wytłumaczyć paradoksu, że studia kończy więcej kobiet niż mężczyzn, ale tylko drobny ułamek przedstawicielek płci pięknej może pochwalić się poważnymi osiągnięciami naukowymi. Coś więc w tej całej propagandzie feministycznej szwankuje!

REKLAMA