Domino: Czy Portotyko zostanie 51. stanem USA?

REKLAMA

Jeżdżą amerykańskimi samochodami. Używają amerykańskich kart kredytowych i objadają się hamburgerami w sieciach amerykańskich fast foodów. Dzięki amerykańskim operatorom telefonii komórkowej mogą dzwonić z mobilnych aparatów. Nic więc dziwnego, że Portorykańczycy tęsknią za tym, by ich kraj przekształcił się w 51. stan USA.

Portoryko to wyspa w archipelagu Wielkich Antyli w Ameryce Środkowej, leżąca na wschód od Haiti. Obszar tego skrawka lądu to 9104 km2. Zamieszkuje go 4 miliony ludzi. Portoryko (hiszp. Puerto Rico – Bogaty Port) odkrył dla Europejczyków Krzysztof Kolumb w 1493 roku. Przez 405 lat było częścią kolonialnego imperium Hiszpanii. Dopiero w 1898 roku w wyniku przegranej wojny z USA Hiszpanie wynieśli się z wyspy, którą zajęli Amerykanie. Wyspa pozostaje pod zwierzchnictwem USA ale z dumą nazywa się Stowarzyszonym Wolnym Państwem Portoryko. Ma duży zakres autonomii. Portoryko posiada jednego delegata w Izbie Reprezentantów USA, ale nie ma on prawa głosu. Także Portorykańczycy, choć są obywatelami USA, nie mają pełni praw politycznych, przynajmniej dopóki stąpają po rodzimej ziemi. Na wyspie nie mogą brać udziału w wyborach ani amerykańskiego prezydenta, ani amerykańskiego parlamentu. Wystarczy jednak, że przesiedlą się na terytorium USA, a wtedy droga do urn wyborczych staje się dla nich otwarta. Za to dalsze zamieszkiwanie na wyspie ma także swoje plusy. Mieszkańcy Portoryko nie płacą federalnych podatków od dochodów wytworzonych na rodzimej wyspie!

REKLAMA

W ciągu ostatnich 50 lat mieszkańcy Portoryko mieli co najmniej cztery okazje, by podczas powszechnego głosowania opowiedzieć się, czy chcą dla swej wyspy zachować status Stowarzyszonego Wolnego Państwa, czy też przekształcić się w kolejny stan USA. Dotychczas przewagę mieli zwolennicy zachowania pewnej niezależności. Ale we wtorek 6 listopada br. górę wzięli entuzjaści dołączenia portorykańskiej gwiazdki do konstelacji gwiazd i pasów na amerykańskiej fladze. Portorykańczycy, choć w przeważającej większości (85 procent) ni w ząb nie rozumieją języka angielskiego, są obywatelami USA od chwili narodzenia. Są dumni z posiadania tego obywatelstwa i nieraz udowodnili, że są warci tego statusu. U boku Amerykanów walczyli ramię w ramię w każdej wojnie czy poważnym konflikcie XX wieku. Oddawali swe życia za ten kraj i za wolności i wartości, które on reprezentuje.

Wyspa jest terytorium Stanów Zjednoczonych, więc 6 listopada Portorykańczycy także wybierali. Tyle że jedynie gubernatora i swego reprezentanta do Kongresu USA. Wypowiedzieli się także, czy chcą zmienić swe relacje z Waszyngtonem.

Na pierwsze pytanie – czy są za przedłużeniem obecnego statusu wyspy – wymagano prostej odpowiedzi: „TAK” albo „NIE”. W następnym sprawdzono preferencje: chcą zostać 51. stanem USA, uzyskać pełną niepodległość czy też nadal tkwić przy stowarzyszeniu? Kelner serwujący tapas (przekąski) w jednym z barów w stołecznym San Juan nie okazał się wybitnym prorokiem. – Powinniśmy mieć pełną niepodległość – przekrzykuje tłum, podsuwając pod nos klientów talerzyk z ziemniaczaną sałatką. Biesiadnicy tylko machnęli rękoma. – A po co tu coś zmieniać? Ludzie już przywykli do obecnej sytuacji i wiedzą, jak w tych warunkach robić interesy – mówią. I także nie wyczuli nastrojów. Bo większość Portorykańczyków wcale nie życzy sobie przedłużania obecnego statusu wyspy. Za zmianami był blisko milion głosujących w referendum (54 procent oddających głos). I odpowiadając na drugie referendalne pytanie, aż 61 procent (1,3 mln uczestników plebiscytu) wybrało przekształcenie się w 51. stan USA, a tylko 5,5 procent pełną niepodległość.

Referendum miało charakter wyłącznie konsultacyjny. O ewentualnej integracji Portoryko z USA zadecydować może wyłącznie amerykański parlament. Czy jednak Stany Zjednoczone – drugie co do liczebności hiszpańskojęzyczne państwo świata – tak naprawdę pragną przygarnięcia i nadania pełni obywatelskich praw kolejnej hordzie Hispanics? Oczywiście nikt oficjalnie w Waszyngtonie nie powie otwarcie, co myśli, bo natychmiast przypięto by mu łatkę rasisty, co dla administracji czarnoskórego prezydenta byłoby rzeczywiście nieco szokujące. Republikanin Mitt Romney obiecywał, że pchnie sprawę nadania Portoryko statusu stanu, ale zapewne chodziło mu wyłącznie o pozyskanie głosów Portorykańczyków mieszkających na Florydzie. Jednak przegrał wybory, więc jego obietnice nie są już warte funta kłaków. Deklaracje Demokratów były bardziej powściągliwe. I nie ma się co dziwić, bo poglądy polityczne i społeczne Portorykańczyków lokują ich raczej jako potencjalny elektorat Republikanów. Ale na dobrą sprawę to jedynie Portorykańczycy, choć oklaskują swoich sportowców i wyją z zachwytu na widok swej reprezentantki podczas wyboru Miss Świata, chcą zostać Amerykanami.

Płynące z Waszyngtonu warunki przyjęcia Portoryko jako 51. stanu USA są niemal nierealne. Amerykanie niezmiennie pragną, by językiem urzędowym i powszechnego zrozumienia był angielski. A przecież – przypomnijmy – na wyspie aż 85 procent mieszkańców przyznaje otwarcie, że tylko co nieco kapuje w tym języku. Ponadto Amerykanie nie za bardzo są skorzy do narzucania kolejnych obciążeń skarbowi państwa. A Portoryko ma deficyt budżetowy szacowany na miliardy dolarów. Ponadto decydenci w USA bardzo życzyliby sobie, aby co do zmiany statusu państwa wśród Portorykańczyków panowała jednomyślność. 61 procent społecznego poparcia to dużo, ale do 100 procent jest wciąż stanowczo za daleko. Te trzy niezwykle surowe kryteria Portoryko będzie mogło osiągnąć nie wcześniej niż za jakieś 60 lub 70 lat. Po co więc było to całe referendum?

Złośliwi twierdzą, że to wynik wyrachowanych kalkulacji gubernatora Luisa Fortuño. Republikanin ubiegający się o reelekcję postrzegany jest jako główny adwokat przekształcenia Portoryko w 51. stan USA. Liczył, że referendum przyciągnie do lokali wyborczych większą rzeszę jego zwolenników. I jak to często się zdarza, te plany wzięły w łeb, bo Fortuño przegrał elekcję.

W czasie gdy Portorykańczycy lgną do USA, wśród samych Amerykanów rosną szeregi secesjonistów. Niecały tydzień po powtórnej elekcji Obamy obywatele jednego z przedmieść Nowego Orleanu wystosowali petycję do Białego Domu domagającą się umożliwienia oderwania się Luizjany od Stanów Zjednoczonych. Wystarczającą liczbę podpisów pod podobnymi petycjami zebrano w Alabamie, Georgii, Karolinie Północnej, Tennessee, Teksasie oraz na Florydzie. W sumie zadeklarowanych secesjonistów jest już 675 tysięcy. Podpisali się oni na 69 oddzielnych petycjach secesyjnych zbieranych we wszystkich stanach USA i przesłali je do Białego Domu. Administracja Baracka Obamy będzie musiała jakoś na te niepodległościowe ambicje odpowiedzieć.

REKLAMA