Piński: Polskie tajne służby nadużywają prowokacji. Przykłady i historia Brunona K.

REKLAMA

„Udaremniono zamach na prezydenta i Sejm” – ogłosiła 20 listopada Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego na konferencji prasowej. Zamachowcem miał być Brunon K., 45-letni wykładowca Uniwersytetu Rolniczego. Cała sprawa, maksymalnie nagłośniona przez ABW, wygląda coraz bardziej na bezpieczniacką prowokację niż faktyczną modelową likwidację zagrożenia bezpieczeństwa.

Po 1989 roku takich prowokacji polskie tajne służby przeprowadzały kilkadziesiąt. Nawet gdy kończyły się fiaskiem i publicznie obnażano ich mechanizm, nikt nie ponosił konsekwencji.

REKLAMA

Siedem pytań

Jak bardzo sprawa Brunona K. „śmierdzi”, pokazują dobitnie pytania do ABW i prokuratury przygotowane przez dziennikarzy „Dziennika Gazety Prawnej”. To pytania, na które do tej pory nikt nie odpowiedział.

Pierwsze: dlaczego ABW ogłosiła sukces swojej operacji tuż po tym, jak Ministerstwo Obrony Narodowej i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zakończyły pracę na ustawą ograniczającą uprawnienia tej służby? Drugie: skoro Brunon K. był tak groźnym terrorystą i wiedziano o tym od blisko roku, to dlaczego zwlekano z jego zatrzymaniem aż do 9 listopada br.? Czy jego zatrzymanie miało wpłynąć na debatę o delegalizacji ruchów narodowych? Trzecie: na jakiej podstawie wytypowano Brunona K. i rozpoczęto przeciwko niemu prowadzenie operacji, skoro osób głoszących podobne co on poglądy w internecie są setki, jeżeli nie tysiące? Jeżeli od początku był groźnym terrorystą, to dlaczego go po prostu nie aresztowano? Czwarte: dlaczego Brunon K. jest oskarżony o przygotowywanie zamachu na organy państwa, za co grozi pięć lat więzienia, a nie z art. 127 za usiłowanie zabójstwa – minimum osiem lat? Piąte: jak bardzo zaawansowane były przygotowania Brunona K. do zamachu? Dziennikarze „DGP” zwrócili uwagę na fakty nie pasujące do wersji ogłoszonej przez ABW i prokuraturę. Podano, że Brunon K. planował posłużyć się czterema tonami materiałów wybuchowych, ale już nie poinformowano, ile faktycznie ich miał. Także termin ewentualnego zamachu nie pasuje do rzeczywistości. Brunon K. chciał rzekomo dokonać zamachu na posiedzeniu Sejmu w sprawie budżetu, w którym brałby udział prezydent i rząd. Pierwsze czytanie tego projektu odbyło się 24 października. Prezydent nie planował pojawiania się w Sejmie podczas kolejnych prac nad tym dokumentem. Szóste: czy prokuratura także nie miała interesu w ogłoszeniu sukcesu, gdy ważą się losy obecnego prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, oskarżanego o nieudolność (m.in. w sprawie Amber Gold). Siódme: dlaczego jeden ze wspólników Brunona K., który przyznał się do współpracy z nim, pozostał na wolności? Wszystkie te pytania pokazują, że nawet jeżeli ABW sama nie wykreowała zagrożenia, to przynajmniej zrobiła wszystko, aby przedstawić je jako dużo groźniejsze niż w rzeczywistości.

Prowokacja zawsze na czas

W 2004 roku ABW ogłosiła zatrzymanie groźnego szpiega, studenta Marcina Tylickiego. „Przypadkiem” był on wówczas asystentem szefa Komisji Śledczej ds. PKN Orlen, Józefa Gruszki. Komisja odsłaniała fakty bardzo niewygodne dla ABW, dowodzące, że służba ta nie dość, iż nie zwalcza patologii w sektorze paliwowym, to wielu wypadkach jest za ich powstanie odpowiedzialna. „Przypadkiem” Tylickiego zatrzymano i aresztowano w tygodniu poprzedzającym posiedzenie komisji śledczej, na które został wezwany prezydent Aleksander Kwaśniewski. Oskarżenie Tylickiego okazało się kompletnie pozbawione podstaw. Mimo to spędził on w areszcie kilka miesięcy, a sprawa trafiła do sądu, który zmasakrował akt oskarżenia. Okazało się, że jednym z dowodów na szpiegowską działalność Tylickiego miał być fakt, iż wiedział, że jego rozmówca z ambasady rosyjskiej ma kilka telefonów komórkowych. Jak uznała ABW i prokuratura, wszyscy wiedzą, że kilka telefonów komórkowych mają tylko szpiedzy. Tylicki po całej sprawie wygrał ponad 80 tys. zł odszkodowania i zadośćuczynienia za bezprawne działania państwa przeciwko niemu. Nikt jednak nie poniósł konsekwencji tamtej prowokacji. Ówczesny szef ABW Andrzej Barcikowski jest dziś doradcą obecnego szefa tej agencji Krzysztofa Bondaryka. Odpowiedzialny za złapanie „szpiega” gen. Maciej Hunia awansował i jest dziś szefem Agencji Wywiadu. To, iż doszło wówczas do prowokacji wymierzonej w niewygodną dla tajnych służb sejmową komisję, jest dowiedzione. Mimo to nikt nie wyciągnął konsekwencji wobec winnych.

W 2008 roku, kilka miesięcy po przejęciu władzy przez Platformę Obywatelską, doszło do prowokacji przeciwko członkom komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych. Również w tej operacji ABW działała ramię w ramię z prokuraturą. ABW miała informacje, że były pułkownik WSI Aleksander L. i dziennikarz Wojciech S. prowadzą handel tajnymi dokumentami, a także oferują za pieniądze pozytywną weryfikację żołnierzom WSI. Głównym świadkiem oskarżenia był inny oficer – pułkownik Leszek Tobiasz. Sprawę tę ABW wykorzystała do zrobienia „kotła”, w którym starała się udowodnić, że dziennikarz i pułkownik dawnych WSI działają za wiedzą i przyzwoleniem członków komisji weryfikacyjnej. Prowadzono przez ponad siedem miesięcy inwigilację tej komisji. Zwerbowano agentów wśród jej pracowników. Co więcej, wiele wskazuje na to, że ABW zwerbowała również płk. Aleksandra L. W maju 2008 roku ABW – mająca tego samego szefa co obecnie, Krzysztofa Bondaryka – ogłasza wielki sukces, dokonuje przeszukania w domach weryfikatorów: dr Leszka Pietrzaka (współpracuje z NCZ!) i Piotra Bączka. ABW i prokuratura mówią otwarcie o korupcji i tajnych dokumentach zabezpieczonych w ich domach. Cztery lata po tamtych wydarzeniach wiadomo, iż działania przeciwko weryfikatorom nie miały podstaw. Tajne dokumenty przejęte przez prokuraturę okazały się materiałami dotyczącymi polskiego podziemia w latach 40. i 50., wykorzystywanymi przez Pietrzaka w pracy historycznej. Prokuratura do tej pory nie oddała mu tych dokumentów.

W maju 2010 roku ABW, działająca na zlecenie prokuratury, zatrzymała pracowników Fundacji „Projekt Łódź” i oskarżyła ich o udział w „zorganizowanej grupie przestępczej”, czyli mafii. „Działania prokuratury i ABW już wówczas budziły olbrzymie wątpliwości. Centrum im. Adama Smitha i Związek Przedsiębiorców i Pracodawców w specjalnych oświadczeniach wskazywali na nieprawidłowości” – pisała „Rzeczpospolita”. „Młodych ludzi potraktowano bez poważnych dowodów jak groźnych bandytów. A krótko później przeciwko większości z nich umorzono postępowania. Prokuratura zapomniała, że w Polsce obowiązuje domniemanie niewinności. To niedopuszczalne” – komentował na łamach „Rzeczpospolitej” Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. A. Smitha. „W styczniu 2011 r. w prokuratorskim śledztwie ślad po rzekomo zorganizowanej grupie przestępczej został jedynie w aktach. Śledczy przyznali, że nie mają dowodów na popełnienie przez zatrzymanych przestępstwa” – podsumowała „Rzeczpospolita”. Do sądu trafił tylko jeden akt oskarżenia, a i on szybko zaczął się sypać, bo świadkowie zaczęli wycofywać się z zeznań, twierdząc, że zostały one wymuszone groźbami.

Wszyscy są agentami

Jeszcze ciekawiej wygląda sprawa tzw. afery gruntowej, która w 2007 roku doprowadziła do upadku rząd Jarosława Kaczyńskiego. Przypomnijmy: agenci Centralnego Biura Antykorupcyjnego wręczyli łapówkę za odrolnienie ziemi. Łapówka miała trafić do wicepremiera Andrzeja Leppera, który został jednak przez kogoś ostrzeżony i nie przyjął pieniędzy. Operacja zakończyła się więc fiaskiem. W 2008 roku tygodnik „Wprost” ujawnił, że Andrzej K., jeden z dwóch oskarżonych we wspomnianej aferze, pracował w 2007 roku dla Agencji Wywiadu. Prokuratura twierdziła wówczas, że ewentualna współpraca Andrzeja K. ze służbami nie ma znaczenia dla sprawy. Nie było wątpliwości, że K. jest byłym oficerem wywiadu – pytanie było, czy w 2007 roku był w czynnej służbie. Gdyby prokuratura zbadała ten wątek i go potwierdziła, okazałoby się, że prowokacja CBA z 2007 roku wyglądała tak, że funkcjonariusz jednej tajnej służby wręcza łapówkę funkcjonariuszowi drugiej, a wszystkich dokoła się zamyka. Ta sprawa nie została do tej pory wyjaśniona, a poszlaki były mocne. Czy wszechstronnie wyszkolony agent wywiadu mógł się nie zorientować, że przez wiele miesięcy jest inwigilowany?

Uwaga na prowoków

Mechanizm i metody działania obecnych służb niewiele różnią się od tych, które w latach 40. i 50. stosowała ubecja. Przyznali to sami szefowie tych służb, protestując przeciwko ujawnianiu przez IPN dokumentów operacyjnych sprzed kilkudziesięciu lat – jako zbyt odsłaniających sposoby działania tajnych służb. Służby działają w Polsce bez żadnej faktycznej kontroli. Wyżej opisane przypadki to zaledwie przysłowiowy wierzchołek góry lodowej.

W 2009 roku jedna ze służb prowadziła operację „dezintegracyjną” przeciwko ówczesnym szefom programów informacyjnych telewizji publicznej. Postawiono sobie za cel wywołanie incydentów, który mogłyby posłużyć do werbunku lub skompromitowania dziennikarzy. Jedna z operacji polegała na przysłaniu do wychodzącego z baru wieczorem dziennikarza atrakcyjnej kobiety, która prosiła o pokazanie drogi „na imprezę”. Pomocnego dziennikarza agentka zaprosiła na ową imprezę. Gdyby skorzystał z zaproszenia, to na klatce schodowej agentka zaczęłaby krzyczeć, oskarżając go napastowanie. Oczywiście byli bezstronni świadkowie całej sytuacji. W końcowym efekcie byłoby słowo podchmielonego dziennikarza przeciwko słowu trzeźwej kobiety wspieranej przez „przypadkowych” świadków.

Tajne służby, głównie ABW, wykorzystują prowokatorów na ogromną skalę. Zwykle są nimi ludzie dość luźno związani ze służbą – jako tajni współpracownicy lub konsultanci. Wchodzą oni do pewnych środowisk (firm, organizacji, mediów) i inicjują pewne działania, nie zawsze zgodne z prawem. Po ich działalności nie ma śladu w papierach. Zawsze można ich wykorzystać do zatrzymań i oskarżeń. Zwykle przyznają się do winny, idą na układ z prokuratorem i… wracają do pracy. Wiele wskazuje, że w sprawie Brunona K. doszło właśnie do takiej prowokacji. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że jest on jedynym z pięciu członków „grupy terrorystycznej”, który został aresztowany?

REKLAMA