Ocena stanu wojennego. Zmaganie nieudolnego rządu z nieudolną rewolucją?

REKLAMA

Jak co roku w grudniu, media, politycy i różne organizacje próbują wzbudzić zbiorowe emocje w naszym znudzonym mieszczańskim społeczeństwie na kanwie rocznicy wprowadzenia w 1981 roku stanu wojennego przez pierwszego sekretarza KC PZPR Wojciecha Jaruzelskiego. Nie byłoby w tym zresztą nic złego, gdyby nie fakt, że za każdym razem robią to według dokładnie tych samych fabularnych schematów – nieświeżych, od dawna utartych czy może raczej wytartych, a przede wszystkim fałszywych.

Mamy więc z jednej strony rozmaitych zwolenników postsolidarnościowej narracji historycznej z jej niekończącymi się opowieściami o miejscach odosobnienia, grypsach, pałowaniu demonstracji, powielaczu i jego dzielnej obsłudze… i tak dalej, i tak dalej. Z przeciwnej strony dobiega narracja historyczna rozmaitych sierot po PRL, jakby mniej licznych i słabiej reprezentowanych w świecie mediów, ale mimo wszystko nadal obecnych – z ich przekonaniem o obronie przez Jaruzelskiego porządku państwowego i polskiej racji stanu, o powstrzymaniu przezeń sowieckiej interwencji zbrojnej, o „decyzji tragicznej, lecz koniecznej”… i tak dalej, i tak dalej. A inscenizowanie przed kamerami wiecznie takich samych dyskusji, prowadzonych w telewizyjnym studiu przez najbardziej nudnych i najbardziej mainstreamowych reprezentantów obu narracji, ma być dla milionów szarych zjadaczy telewizyjnej papki uspokajającym dowodem, że w naszym kraju panuje pluralizm oraz że odbywa się w nim rzeczywista „debata” nad ważnymi dla narodu zagadnieniami.

REKLAMA

W związku z powyższym chciałbym i ja pokusić się o garść uwag na temat zarówno samego stanu wojennego, jak i jego współczesnej recepcji.

(I)

Posiwiali i/lub brzuchaci dzisiaj weterani „opozycji demokratycznej”, jak co roku dominujący w medialnym hałasie wokół 13 grudnia, malują okres stanu wojennego, a także późniejsze lata rządów gen. Jaruzelskiego, najczarniejszymi barwami: terror, groza, niepewność dnia i godziny, przerażająca skala represji, przemoc na ulicach, paraliżujący strach wśród ludzi, zamarcie zdławionego siłą życia społecznego. Jednocześnie trudno nie odnieść wrażenia, że opowiadają oni o tym, co przedstawiają jako bezprecedensowe zło i zbrodnię popełnioną na narodzie… z wyraźną przyjemnością. Bo te wszystkie komunistyczne represalia były wymierzone w nich. Ho, ho – mówią w ten sposób – patrzcie, jacy byliśmy potężni i bezkompromisowi, jak bardzo system się nas bał, skoro wytoczył przeciw nam takie środki. W każdą rocznicę stanu wojennego cały kraj słucha ich opowieści o własnej martyrologii, o tym, jak dzielnie zakładali „Solidarność”, jak dzielnie strajkowali, jak dzielnie bili w podstawy komunistycznej władzy za pomocą ulotek, jak dzielnie nosili „bibułę”, jak dzielnie nie dali się złamać w więzieniach, obozach i internatach, jak dzielnie znosili rozłąkę z rodziną, jak dzielnie odmawiali składania zeznań, jak dzielnie już w celi knuli przeciw komunistom, planując dalszą, skuteczniejszą walkę z systemem, jak dzielnie konspirowali i jak dzielnie pokonali w końcu komunę.

Gdyby ulec sugestii tego obrazu, można by pomyśleć, że Polską rządzą dziś ludzie bohaterscy i niepospolici. Tymczasem codzienna obserwacja wykazuje, że obecna, demokratyczna warstwa rządząca to moralne, intelektualne i polityczne miernoty, nie lepsze pod tymi względami od komunistów (podobnie jak komunistyczną miernotą polityczną bez krztyny wyrazistości czy wybitności był – o czym dalej – Jaruzelski). Wszyscy znamy psychologiczny fenomen kombatanckich opowieści – i wszyscy wiemy, że służą one głównie do popisywania się w towarzystwie, jak każda inna odmiana samochwalstwa. Zgoła groteskowo brzmiały banały o tym, jak wielkim złem był stan wojenny, recytowane ze śmiertelną powagą przez weterana (brzuchatego i siwiejącego) „opozycji demokratycznej”, prezydenta Bronisława Komorowskiego. W 2010 roku zaprzysiężenie prezydenta-elekta Komorowskiego uświetnił swoją obecnością nie kto inny jak gen. Jaruzelski, z którym nowy prezydent już po zaprzysiężeniu wymienił przed kamerami demonstracyjne uprzejmości.

(II)

Obie strony inscenizowanego siermiężnie „sporu” zgadzają się, przedstawiając stan wojenny jako wydarzenie niezwykle ważne. Media robią z niego wręcz oś, wokół której kręci się najnowsza historia Polski. Tymczasem w rzeczywistości stan wojenny miał dla polskiej historii znaczenie marginalne. Nie spowodował strukturalnych zmian ani wewnątrz PRL, ani w polityce międzynarodowej. Nie stanowił symptomu procesów kształtujących oblicze świata. Ze strategicznego punktu widzenia był zaledwie epizodem. Wydarzenia ważne przyniósł dopiero przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku: dekompozycję bloku sowieckiego i samego ZSRS, wytworzenie przez nią w Europie Środkowej (i częściowo Wschodniej) próżni strategicznej oraz stopniowe wypełnianie jej przez wpływy Zachodu. Zwyciężyła Ameryka; wygrała jej „teoria konwergencji”, wcześniej rozreklamowana intelektualnie, zwłaszcza przez Zbigniewa Brzezińskiego; wygrała strategia transformacji poprzez pakt elit komunistycznych i opozycyjnych, wysunięta przez analityków CIA jeszcze w latach osiemdziesiątych, dobre parę lat przed „okrągłym stołem” i Magdalenką. To wtedy, a nie w 1981 roku ważył się i rozstrzygnął los Polski. Wtedy też, na samym początku lat dziewięćdziesiątych, Polska uzyskała szansę odbudowania własnej, podmiotowej pozycji na arenie międzynarodowej – tylko po to, by ją zlekceważyć i zmarnować. Światło dzienne ujrzały wówczas inicjatywy politycznego zorganizowania państw Europy Środkowej (i Wschodniej), zawieszonych teraz w strategicznej próżni, w strukturę względnie samodzielną w stosunku do Zachodu i Wschodu (szybko ustąpiły jednak zabiegom elit politycznych tych państw o jak najszybsze zastąpienie hegemonii sowieckiej hegemonią zachodnią – o co energicznie zabiegały także kolejne rządy Polski). Jako inne rozwiązanie (dla pozbawionej ponoć alternatyw drogi na kolanach do natowskiego i unijnego raju na ziemi) zarysowała się dla Polski możliwość rzeczywistego (tzn. nie wymuszonego) wyboru orientacji wschodniej. Związek Sowiecki już jawnie utracił charakter państwa ideologicznego, a pod koniec 1991 roku przestał istnieć, zastąpiony przez grupę niezależnych podmiotów zrzeszonych we Wspólnocie Niepodległych Państw. Dla osłabionej, atakowanej i ogarniętej wewnętrznym kryzysem Rosji właśnie wtedy Polska mogła okazać wartościowym i docenionym sojusznikiem, zaś Rosja i inne państwa WNP dla Polski – sposobem na uniknięcie narzucenia jej modelu zachodniego, który można zdefiniować jako demoliberalizm w sprawach politycznych połączony z liberalnym materializmem w sprawach gospodarczych i społecznych. Polska klasa polityczna w naszym imieniu odrzuciła obie te alternatywy, a przecież wbrew temu, co wmawiano nam wówczas i co wmawia się dzisiaj, one istniały. To czas, kiedy prezydent Polski (cokolwiek by o nim sądzić) rzuca pomysł powołania w kręgu państw postkomunistycznych „NATO-bis i EWG-bis”, co do dziś wspominają z przerażeniem rodzimi przedstawiciele orientacji euroatlantyckiej.

Ale wróćmy do tematu. Obrońcy tezy o wyjątkowości i bezprecedensowym charakterze stanu wojennego w polskich dziejach zawzięcie perorują o okropieństwach wynikłych z zaprowadzenia w 1981 roku „reżimu wojskowego” w Polsce. Tak jakby reżim istniejący w Polsce do 1981 roku był całkiem w porządku. No dobrze – odpowiadają – ale jednak stan wojenny wywołał w kraju szok, ponieważ po raz pierwszy rzucono polskie, bądź co bądź, wojsko przeciw polskiemu narodowi. Wierzą zatem widocznie (niestety nie bez powodu) w amnezję historyczną swoich rodaków, bo przecież przed rokiem 1981 wojsko w PRL nieraz wykorzystywano w charakterze narzędzia represji wobec ludności cywilnej, by wspomnieć tylko masakrę w Gdańsku w 1970 roku, a wcześniej wyczyny Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego czy działalność Wojskowych Batalionów Górniczych, sformowanych przez „marszałka” Rokossowskiego dla politycznych podejrzanych i przeciwników komuny.

Ci, według których stan wojenny zmienił wszystko, zapominają o czymś niezmiernie ważnym: nie od 13 grudnia 1981 roku, ale od samego początku istnienia „Polski Ludowej” zdecydowana większość naszego narodu postrzegała jej ustrój jako obcy, narzucony z zewnątrz. A polityczni decydenci PRL przez cały czas jej istnienia nie zrobili nic lub zrobili zdecydowanie za mało, by to powszechne poczucie zmienić.

(III)

Historyczna ocena gen. Jaruzelskiego musi wypaść jednoznacznie negatywnie. Ale nie dlatego, że wprowadził stan wojenny – tylko dlatego, że wprowadziwszy stan wojenny, nie zrobił następnie nic sensownego. Absolutnie nic. Nie zrealizował koncepcji, którą komunistom w tekście pod znamiennym tytułem „Jak zachować władzę w PRL?” podsuwał dr Mirosław Dzielski (1941-1989), a przed nim Stefan Kisielewski (1911-1991): utrzymania istniejącego systemu rządów przy jednoczesnym uwolnieniu gospodarki od doprowadzonego do absurdu modelu nakazowo-rozdzielczego. Nie poszedł też za sugestiami prof. Bronisława Łagowskiego (ur. 1937) – wypowiedzianymi pod jego adresem wprost w głośnym wykładzie „Filozofia rewolucji czy filozofia państwa?” (1983) – by wykorzystać możliwości stworzone przez stan wojenny do instytucjonalnego wzmocnienia wspólnoty politycznej, odstawić ideologię marksistowsko-leninowską, a w próżni po niej dokonać odrodzenia idei państwowej właśnie. A przecież obie te koncepcje musiały być znane peerelowskim dygnitarzom, choćby z raportów Służby Bezpieczeństwa, zbierającej i poddającej analizie wypowiedzi ich autorów w ramach swoich rutynowych czynności.

Stan wojenny wytworzył w systemie politycznym PRL nową jakość: cała władza została skupiona w wojsku. Relacje między partią komunistyczną a wojskiem uległy odwróceniu o 180 stopni: teraz to partia stała się zakładnikiem armii, a nie odwrotnie. Mając w rękach wszystkie instrumenty rządzenia, ekipa Jaruzelskiego mogła podjąć próbę zniesienia zasady partyjności instytucji państwowych bądź też rozwiązać strupieszałą PZPR, a w jej miejsce powołać nowy, koncesjonowany ruch polityczny – prorządowy, propaństwowy, a nawet prorosyjski i socjalistyczny, ale wolny wreszcie od marksizmu i niesionej przez niego wrogości do religii, otwarty na katolików, ludzi Kościoła, aideologiczne środowiska eksperckie, niekomunistyczne środowiska kombatanckie i innych dotychczasowych „niezależnych” (przynamniej w aspekcie światopoglądowym).

Jaruzelski, zamiast zakopać, podtrzymał partyjnego trupa – powołany wkrótce PRON był w widoczny dla wszystkich sposób zaledwie nazewniczą kosmetyką dla PZPR, a jego utworzenie nie pociągnęło za sobą żadnych zmian w polityce wewnętrznej. Dopiero w lipcu 1988 roku komuniści zaproponowali „Solidarności” znacznie bardziej ograniczone rozwiązanie: utworzenie chrześcijańskiej partii politycznej, która otrzymałaby 40% mandatów w Sejmie PRL. Propozycja nie została przez stronę solidarnościową podjęta. Ekipa rządząca Jaruzelskiego, wyłoniona ze stanu wojennego, aż do schyłku PRL utrzymywała dotychczasowy system partyjno-polityczny wraz z jego siermiężną ideologią. Aż do schyłku PRL nie uczyniła też niczego dla zwiększenia zakresu niezależności PRL od Związku Sowieckiego. Stan wojenny posłużył jedynie utrzymaniu status quo w polityce wewnętrznej i zewnętrznej komunistycznego państwa. Skoro zaś stan wojenny posłużył li tylko do podtrzymania irracjonalnego i niewydolnego systemu, jego obrona z pozycji „państwowych” jest niemożliwa – stan wojenny w żadnym wypadku nie był „aktem stanu, a więc aktem rozumu państwowego”, by przywołać znakomite określenie prof. Stanisława Estreichera (1869-1939).

Pozostaje oczywiście pytanie: cui bono?

Znając biografię polityczną Wojciecha Jaruzelskiego, nietrudno na nie odpowiedzieć. Jaruzelski przetrwał bez trudności wszystkie rządowe przetasowania w PRL (1956, 1970, 1980, 1981) i dokonywane przy ich okazji czystki personalne w obozie władzy. Nie tylko przetrwał, ale piął się w górę, zyskując coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska i tym samym coraz mocniejszą pozycję w aparacie państwowym. Jaruzelski został awansowany do stopnia generała w rekordowo niskim wieku 33 lat – rzecz bez precedensu, bo nawet polscy komuniści przywiezieni nad Wisłę z głębi ZSRS, do swojej nowej roli wojskowych politruków wytypowani i przygotowani przez NKWD, otrzymywali awanse generalskie „dopiero” w wieku trzydziestu kilku lat (Piotr Jaroszewicz, Konrad Świetlik), oczywiście bez względu na brak wiedzy i doświadczenia w sprawach militarnych. Zarazem już w pierwszych latach „Polski Ludowej” Jaruzelski był agentem Informacji Wojska Polskiego, wysoko ocenianym przez oficerów prowadzących. Najwyżej postawiony oficer KGB, który uciekł do bloku zachodniego, Oleg Gordijewski, przed swoją dezercją i ucieczką w 1985 roku odpowiadał m.in. za kontakt z Jaruzelskim, wówczas już generałem. Nawet w specyficznych warunkach PRL Jaruzelski wyróżniał się na krajowej scenie politycznej jako sowiecki agent wpływu. Rola, jaką odegrał w latach stanu wojennego i późniejszych przypuszczalnie polegała po prostu na pilnowaniu interesów jego mocodawców.

(IV)

Obydwie strony medialno-historycznego „sporu” przemilczają fakt niewygodny dla obu narracji, a bardzo ważny dla oceny tamtych wydarzeń: stan wojenny ocalił „Solidarność”. Wprost przyznał to chyba tylko Tomasz Jastrun we wspominkowej wypowiedzi w 2000 roku. Jastrun powiedział wówczas: „Uderzenie stanu wojennego przyszło, gdy Solidarność zaczynała się degradować, istniała przecież wbrew logice historii. Ale stan wojenny, paradoksalnie, ocalił szansę na stworzenie mitu i to był następny wybryk moralnej bomby termojądrowej”. Latem i jesienią 1981 roku „Solidarność” wchodziła już w fazę dekompozycji. Początkowa fala entuzjazmu z roku 1980 opadła, w związku z czym malała zdolność mobilizacji mas członkowskich. Coraz częściej dawało o sobie znać zniechęcenie, a wraz z nim pojawiał się impas w działalności. Mnożyły się konflikty pomiędzy poszczególnymi środowiskami i działaczami. Nawet w ścisłym kierownictwie ruchu dochodziło do kłótni, w których polityczni i związkowi liderzy oskarżali się nawzajem o kunktatorstwo czy agenturalność. Wszystko to uważnie obserwowały i sumiennie dokumentowały komunistyczne organy bezpieczeństwa. Komuniści mogli wybrać bardziej finezyjną strategię neutralizacji „Solidarności”, polegającą na podsycaniu i dyskretnym inspirowaniu w niej wewnętrznych sporów i podziałów, połączonym z powrotem do znanej z czasów stalinowskich „taktyki salami” – strategię obliczoną na sparaliżowanie ruchu poprzez jego maksymalne skłócenie i rozbicie. Służba Bezpieczeństwa niewątpliwie była do takiego scenariusza przygotowana. Wówczas z dużym prawdopodobieństwem udałoby się jej doprowadzić do paraliżu i rozkładu „Solidarności”, której historia zakończyłaby się „nie hukiem, lecz skomleniem”, w atmosferze towarzyskich skandali, wzajemnych pretensji, żalu, zgorzknienia, poczucia oszukania. Trzeba było tępego sowieckiego trepa pokroju Jaruzelskiego, by zamiast tego wybrał frontalne, demonstracyjne uderzenie zmasowanymi siłami wojska i służb policyjnych. Przedstawienie, jakie Jaruzelski zainscenizował w Polsce, mobilizując nieproporcjonalnie wielkie środki, na trwałe przykuło do wydarzeń w Polsce uwagę świata zachodniego. Unieśmiertelniło „Solidarność”, otoczyło ją nimbem legendy barykad, zatarło bez śladu pamięć o impasie ruchu i małości jego liderów, obróciło ją w mit polityczny, a jej wizerunek w kadr z widowiskowego filmu, idealnie nadający się na pierwsze strony gazet. A przede wszystkim utrwaliło w Kraju i na świecie przekonanie o sile „Solidarności”, a słabości rządu PRL, który by oprzeć się związkowi zawodowemu, musiał sięgnąć aż po regularną armię.

(PODSUMOWANIE)

Gdy szuka się jednej prostej formuły pozwalającej skrótowo ująć ocenę stanu wojennego, do głowy przychodzą słowa, jakimi jeden z największych umysłów politycznych Polski, Władysław Studnicki (1867-1953), podsumował rewolucję lat 1905-1906 w carskiej Rosji: „zmaganie nieudolnego rządu z nieudolną rewolucją”.

Błądzą zatem środowiska prawicowe i narodowe, ostatnio zwłaszcza te pokoleniowo młodsze, które mniej lub bardziej świadomie powielają narrację stanu wojennego wysnutą przez dawną „opozycję demokratyczną” – samochwalczą, w swej wymowie anarchiczną, opartą na emocjach i fałszywej wizji historii. Organizowanie marszów przeciw stanowi wojennemu prawie trzy dekady po jego zakończeniu wystawia wymowne świadectwo kondycji intelektualnej tych środowisk – swoją tożsamość ideową i orientację polityczną potrafią one zdefiniować już tylko w odniesieniu do przebrzmiałych, od dawna nieaktualnych kwestii historycznych.

Mylą się również apologeci stanu wojennego – zarówno ci związani z postkomuną klasyczną, jak i ich prawicowi „towarzysze podróży” spod znaku endokomuny. Stan wojenny nie wytrzymuje krytyki jako domniemany akt rozumu stanu, a Wojciech Jaruzelski to nie żaden mąż stanu broniący stabilności i autorytetu państwa.

Dobrze – mogą odpowiedzieć jedni i drudzy – ale krytyka cudzych ocen to zawsze łatwiejsze zadanie; co w takim razie należało wówczas robić, czego Jaruzelski zaniechał? Kluczowe – tak jak dla każdej myśli politycznej zasługującej na to miano – pozostaje tu właśnie pojęcie państwa. Należało wówczas przyjąć stanowisko, jakie w 1987 roku w ważkim artykule „Uznać państwo…?”, opublikowanym w podziemnej „Polityce Polskiej”, sformułował Jacek Bartyzel, dziś z pewnością najwybitniejszy w Polsce przedstawiciel myśli tradycjonalistycznej. Bartyzel, zdecydowany antykomunista, miał w nim odwagę „powiedzieć, że lepsze państwo rządzone przez ekipę gen. Jaruzelskiego niż stan apaństwowy i »wojna wszystkich przeciw wszystkim«. Nie sądzimy zatem, by (…) głównym wrogiem społeczeństwa było dzisiaj państwo. (…). Przeciwnie, naczelnym hasłem narodowym winno być dzisiaj to, że walczymy nie z państwem, lecz o państwo”.

Należało dążyć do odideologizowania państwa i zniesienia (lub możliwie największego ograniczenia) jego partyjności, a tym samym do jego wzmocnienia poprzez przywrócenie mu ogólnonarodowego charakteru. Oficjalny marksizm-leninizm był trupem i trzeba było, również oficjalnie, popchnąć go do grobu, miast na siłę podtrzymywać w pionie, jak Jaruzelski i jego obóz. Pustkę po nieboszczce ideologii wypełniłoby państwo polskie. Ale tej potrzeby nie zrozumiała ani władza, ani opozycja. „Solidarność” ignorowała państwo lub odnosiła się wrogo do jego instytucji. U komunistów, choć ci z upływem czasu wyraźnie scynicznieli, myślenie w kategoriach partyjnych do końca górowało nad myśleniem w kategoriach państwowych…

(źródło: NCZ! styczeń 2012; publikujemy w ramach cyklu tekstów archiwalnych, które nie poddały się upływowi czasu i prezentują “ostre”, często kontrowersyjne poglądy naszych Autorów)

REKLAMA