Wielomski: Społeczeństwo cierpi na „literofobię”

REKLAMA

Największą księgarnią, jaką w swoim życiu widziałem, był sześciopiętrowy obiekt stojący w Madrycie tuż obok placu Puerta del Sol. Po wszystkich piętrach nie chodziłem, bowiem romanse czy poradniki w języku hiszpańskim zbytnio mnie nie interesowały. Interesowała mnie tematyka historyczna, filozoficzna i politologiczna – a ta zajmowała jedno obszerne piętro (parter, o ile dobrze sobie przypominam).

Ostatnio przeszedłem się po księgarniach warszawskich. Żadna z nich nie zajmuje sześciu pięter. Zresztą po co miałyby zajmować tyle miejsca, skoro ani nie drukuje się w Polsce dużo książek, ani tym bardziej nikt ich nie czyta? Prymitywna telewizja, tabloid i internet zastępują całkowicie czytelnictwo. Widać to także po warszawskich księgarniach, które odwiedziłem.

REKLAMA

W niektórych z nich nie byłem od dosyć dawna. Ku mojemu zaskoczeniu jeszcze istnieją, jeszcze nie zbankrutowały. Ale większość z nich została mocno przebudowana i przemeblowana. Charakterystycznej zmianie uległo ustawienie poszczególnych działów. Szczególnie rzuciło mi się to w oczy w tych księgarniach, gdzie dawno nie byłem. Doszło do autentycznej miniaturyzacji działów z książkami poważnymi, naukowymi czy popularno-naukowymi. W to miejsce rozrosły się działy z romansidłami, poradnikami, samoukami i komiksami. Nie spodziewam się, aby księgarze świadomie tępili książki poważne. Rynek wymusił takie zmiany, ponieważ książki te nie sprzedają się.

Im co głupsze, tym sprzedaje się lepiej. Księgarnia albo dostosuje się do tego trendu, albo upadnie. Rynek z poważnymi książkami stopniowo przenosi się do internetu. Książkę taką drukuje się w nakładzie 200 sztuk, ale jej okładka figuruje w 300 księgarniach i księgarenkach on-line. Uczniowie i studenci wykazują dziś podobną tendencję. Wszyscy narzekają – od nauczycieli w podstawówce po profesorów uniwersyteckich – że z roku na rok spada poziom uczniów i studentów. Mówi się wiele i chętnie o „pokoleniu telewizyjnym” lub „generacji obrazkowej”. Jego przeciętny przedstawiciel powoli popada we wtórny analfabetyzm, zatracając nie tylko przyjemność, lecz wręcz i umiejętność czytania. Szerzy się nowe schorzenie – „literofobia”, szczególnie gdy litera ta ma charakter drukowany, zamiast być na ekranie komputera.

Internet promuje czytelnictwo nowego rodzaju: informacje i teksty krótkie, ubogie intelektualnie, odwołujące się do sprymitywizowanych emocji, gdzie rzuca się proste hasła. Tekst internetowy większy niż dwie strony maszynopisu nie jest czytany, ponieważ jest za długi.

Znalazłem ostatnio w internecie myśl – o moim środowisku – że trudno jest z nami współpracować, ponieważ jesteśmy „nadmiernie oczytani”, a więc trudno z nami rozmawiać o polityce. To prawda, polityka polska uległa totalnej prymitywizacji i rozmowa o niej polega na wyzywaniu się, rzucaniu hasłami-wytrychami w rodzaju „Smoleńsk”, „trotyl”, „mowa nienawiści”, „faszyzm”, „nietolerancja”, „prawa człowieka”, „homofobia” itd.

Specjaliści od marketingu politycznego wprost nauczają, że ludziom – szczególnie gdy występują jako tłum wyborczy – nie należy absolutnie niczego racjonalnie tłumaczyć. Przecież tłum i tak niczego nie rozumie, a więc trzeba mu rzucać proste, prostackie hasła, odwoływać się do emocji, wzbudzać nienawiść do wroga politycznego. Im mniej rozumu, a im więcej uczuć, tym więcej głosów wyborczych. JKM nigdy tego nie pojmował, uparcie próbując ludziom coś tłumaczyć, podawać przykłady, wyliczać, egzemplifikować. Dlatego nigdy nie był i nigdy nie zostanie premierem ani prezydentem. Ogół kompletnie tego nie rozumie i chce się tylko dowiedzieć, „kto nakradł” i jak było z tym „trotylem”?

Afera wokół Smoleńska idealnie wpisuje się w poziom intelektualny przeciętnego wyborcy. Ktoś powie, że tak być musi. Lud pełni obowiązki ludu, a jego obowiązkiem podstawowym jest być głupim i łatwowiernym. Tak było od zawsze. Jednak obok tłuszczy zawsze istniały jeszcze jakieś elity. Przecież te księgarnie, które winny mieć obszerne działy z książkami poważnymi, skierowane są nie do gawiedzi, ale do elit. Fakt, że poważniejsze działy zaczynają się radykalnie kurczyć, wskazuje, że elita zanika. Można nawet zauważyć interesującą prawidłowość: im powszechniejsza stała się edukacja, także na poziomie uniwersyteckim, tym bardziej spada przeciętny poziom intelektualny magistra. Nawet jest jeszcze gorzej: im więcej jest absolwentów studiów wyższych, tym mniej jest pośród nich ludzi na poziomie uniwersyteckim w tradycyjnym rozumieniu tego terminu.

Wydawałoby się, że jeśli zwiększymy liczbę studentów, to zwiększy się mnogość absolwentów, a pośród nich ludzi wybitnych z pewnością nie ubędzie. To była błędna rachuba. Autentycznych członków elit intelektualnych od zwiększenia liczby absolwentów nie tylko nie przybyło, lecz wręcz ubyło. Obserwację tę potwierdza stan polskich księgarń, od którego zacząłem ten tekst. Skoro przybywa „wykształciuchów”, a ubywa autentycznych inteligentów, to księgarnie zwijają działy z poważną literaturą, a rozbudowują te z romansami i poradnikami. Rynek księgarski jest dosyć dobrym odzwierciedleniem panującej tendencji intelektualnej inwolucji (czyli ewolucji wstecz).

Można zauważyć ciekawą tendencję: za tzw. komuny, gdy wolność słowa i druku była mocno ograniczona, ludzie czytali i ogólnie przedstawiali wyższy poziom intelektualny niż dziś. Gdy od 1989 roku każdy mógł pisać, mówić i wydawać, co tylko chciał, to wydawać by się mogło, że dopiero teraz polski intelekt będzie się rozwijał. Nic z tych rzeczy. Po niecałym ćwierćwieczu demoliberalnej „wolności” doszło do uwstecznienia.

Jan Engelgard, po lekturze mojej książki o mediewalnych polemikach politycznych odnośnie władzy papieskiej, sformułował interesujący wniosek: „Po lekturze tej książki trudno nie dojść do przekonania, że poziom intelektualny późnośredniowiecznych polemik politycznych był znacznie wyższy niż we współczesnej Polsce”. No tak, ale w Średniowieczu nie mieli „społeczeństwa otwartego” ani „wolnych mediów”.

REKLAMA