Łepkowski: Smoleńskie show Zbigniewa Brzezińskiego

REKLAMA

Listopadowym przebojem mionionego roku w polskich mediach nurtu głównego był wywiad udzielony przez prof. Zbigniewa Brzezińskiego dla TVN24. Były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA stwierdził między innymi, że taktyka polityczna polskiej opozycji związana z katastrofą smoleńską stała się nieodpowiedzialna i zmierza do podważenia fundamentów państwa. Reżymowe media wpadły w zachwyt nad Brzezińskim i urządziły tydzień jego kultu. Opinie wygłoszone przez Zbigniewa Brzezińskiego wzbudziły szczególny zachwyt w redakcji polskiej wersji tygodnika Newsweek – obecnie czołowego organu propagandowego Platformy Obywatelskiej. Znany publicysta Czesław Bielecki słusznie wypomniał prosto w oczy Tomaszowi Lisowi, wywołując niemal atak histerii u swojego adwersarza, że „Wielki Zbig” z okładki polskiego „Newsweeka” przypomina żołnierza LWP strącającego z munduru „zaplutych karłów reakcji”.

Jastrząb w gołębich piórkach

REKLAMA

Nie kwestionuję, że Zbigniew Brzeziński kieruje się w życiu przyjaźnią do ojczyzny jego rodziców. Uważam jednak, że człowiek, który całe życie pouczał innych, na czym polega demokracja, powinien zamilknąć w sprawach, które dotyczą obywateli i wyłącznie obywateli RP. Czas, aby jasno sobie uświadomić, że Brzeziński nie jest autorytetem bez skazy – jak to nam próbuje wcisnąć organ Tomasza Lisa. Życie Brzezińskiego roi się od błędów, wpadek i pomyłek. Jego wizje geopolityczne przez lata wiały infantylizmem opartym na jankeskim rozumieniu globalnej historii, ekonomii i socjologii. Brzeziński nie ma moralnego prawa twierdzić, że „mówienie o zamachu bez wyraźnego wskazania, kto jest za niego odpowiedzialny, ale sugerując jednocześnie, że jest to rząd polski, a może Sowieci, a może i razem, to jest coś wstrętnego i szkodliwego”. Przypominam, że pod koniec lat 70. i w latach 80. z ust Zbigniewa Brzezińskiego padały oskarżenia o nieporównywalnie większym formacie i zawsze nastawione wrogo wobec ZSRS – państwa, z którym USA utrzymywały pełne relacje dyplomatyczne. To zdumiewające, że najgorszy w historii USA doradca ds. bezpieczeństwa narodowego bez wątpienia najsłabszego XX-wiecznego prezydenta tego kraju ośmiela się wydawać opinie w kwestii elementarnej powinności wyjaśnienia okoliczności śmierci głowy państwa polskiego i zwierzchnika sił zbrojnych. Profesor Brzeziński zdaje sobie doskonale sprawę, że gdyby podobna katastrofa przytrafiła się Air Force One na terenie któregokolwiek państwa świata, to obszar katastrofy zostałby natychmiast zajęty przez amerykańskie siły specjalne i stałby się hermetycznie zamkniętą amerykańską strefą specjalną. Oddanie śledztwa w obce ręce i zatrzymanie wraku pierwszego samolotu sił powietrznych RP do dyspozycji Rosji jest równoważne ze zrzeczeniem się suwerenności. Nieistotny był tu wynik śledztwa, ale sposób jego przeprowadzenia.

Prorok, wizjoner czy gaduła?

20 stycznia 1977 roku mało znany politolog, syn polskiego azylanta z Kanady, który przyjął obywatelstwo amerykańskie w 1958 roku, został zaproszony do pracy w Białym Domu na stanowisku Doradcy Bezpieczeństwa Narodowego. Od tego czasu w Waszyngtonie panowało złośliwe powiedzenie przeciwników Brzezińskiego, że na politykę zagraniczną Cartera kładzie się cień wszechobecnego „idioty z Europy Wschodniej”. Nie było też żadną tajemnicą, że w Białym Domu powstał konflikt między zawodowym dyplomatą, sekretarzem stanu Cyrusem Robertsem Vance’em, a Polakiem, który zarzucał biurko orzeszkowego farmera setkami zbędnych memorandów i raportów. Jeżeli dzisiaj „polskie” media nurtu głównego określają Jarosława Kaczyńskiego jako chorego na „spisek smoleński” jastrzębia, który chce podpalić relacje polsko-rosyjskie, to nawiązują tym samym do opinii, jakie padały pod adresem „Wielkiego Zbiga” w mediach amerykańskich końca lat 70. XX wieku. „Wściekły Polaczek” – jak miało go zwyczaj określać kilku konserwatywnych publicystów – nie przebierał w podrzucaniu Carterowi najbardziej egzotycznych pomysłów i formułował absurdalne jak na tamte czasy propozycje sojuszów politycznych. Jedną z nich była propozycja ustanowienia wspólnej polityki antyrosyjskiej z Chinami. Należy pamiętać, że mowa tu o Chinach sprzed 35 lat, w niczym nie przypominających dzisiejszej supernowoczesnej potęgi.

Konia z rzędem temu, kto umie wytłumaczyć wizję polityki bliskowschodniej Zbigniewa Brzezińskiego. Mitem stworzonym przez samego Brzezińskiego jest twierdzenie, że to on doprowadził do porozumienia egipsko-izraelskiego. W rzeczywistości 13-dniowe negocjacje w Camp David między Menachemem Beginem (Mieczysławem Biegunem) a Anwarem Sadatem zakończyły się porozumieniem tylko dzięki elastyczności samego Cartera, który w swojej skromności uprosił prezydenta Egiptu o niezrywanie rozmów. Jakie jest obecne stanowisko profesora Brzezińskiego w sprawie polityki zagranicznej Izraela, a szczególnie konfliktu z Iranem? Nie sposób tego do końca określić. Niektóre wypowiedzi budzą wręcz podejrzenie o rozdwojenie jaźni byłego doradcy prezydenta Jimmy’ego Cartera. We wrześniu 2009 roku profesor udzielił wywiadu portalowi „The Daily Beast”. Przy pytaniu o możliwą reakcję USA na ewentualny atak prewencyjny Izraela na irańskie ośrodki atomowe Zbigniew Brzeziński oświadczył bez zastanowienia, że prezydent Obama powinien uprzedzić Izrael o możliwej reakcji USA w takiej sytuacji. A reakcja ta może być stanowcza i wroga wobec Tel Awiwu.

– Nie jesteśmy w końcu bezradnymi małymi dziećmi – podkreślił Brzeziński – Muszą przecież przelecieć nad kontrolowaną przez nas przestrzenią powietrzną Iraku. Czy będziemy siedzieć i przypatrywać się temu? Musimy być poważni, gdy idzie o pozbawienie ich tego prawa. Odmowa nie kończy się na retoryce. Jeśli przelatują, to musimy wzbić się w powietrze i i stawić im czoła. Mają do wyboru: zawrócić albo nie. Nikt tego sobie nie życzy, ale to mogłoby być lustrzane odbicie sytuacji z „Liberty” (cytat za „Zbig – człowiek, który podminował Kreml” Andrzeja Lubowskiego). Analogia do rzekomo pomyłkowego ataku lotnictwa izraelskiego na USS „Liberty” w czasie wojny sześciodniowej z 1967 roku jest tu nazbyt klarowna. „Przyjaciel” M. Begina i czołowy autorytet polskiego lewactwa sugeruje, że lepiej zaatakować samoloty izraelskie lecące na Iran niż dać się wciągnąć w kolejną wojnę. Dziwna ta logika „czołowego geopolityka amerykańskiego”. A co by było, gdyby dotychczasowy czołowy sojusznik USA odwinął się i rozpoczął wojnę z siłami zbrojnymi USA na Bliskim Wschodzie? Każdy przyzna, że to scenariusz niedorzeczny, ale czyż rozumowanie Brzezińskiego o ataku na siły izraelskie mieści się w ramach zdrowego rozsądku? Czyżby Zbigniew Brzeziński był czołowym amerykańskim „antysyjonistą” – tak jak jego były szef? Brzeziński wyraźnie boi się Iranu. Być może dlatego, że to właśnie on był współautorem i zwolennikiem najbardziej idiotycznej i błazeńskiej operacji w historii amerykańskich sił zbrojnych. Operacja „Orli Szpon”, znana też jako Operacja „Miska Ryżu”, mająca na celu odbicie przetrzymywanych przez motłoch uliczny pracowników ambasady USA, przyniosła jedynie śmierć ośmiu amerykańskim żołnierzom.

Chrzestny talibów

Kiedy w Boże Narodzenie 1979 roku wojska sowieckie wkroczyły z bratnią interwencją do Afganistanu, Zbigniew Brzeziński ogłosił światu, że ZSRS właśnie podpisał swój akt zgonu. „Wojna w Afganistanie jest bowiem pułapką i rozłoży niewydolną gospodarkę sowiecką na łopatki”. Faktycznie tak się stało po dziesięciu latach bezowocnej wojny. Doradca prezydenta Cartera ds. bezpieczeństwa narodowego nie mylił się. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego podobnych obaw nie wysnuł w 2001 roku? Amerykańska „interwencja” w Afganistanie trwa już 11 lat – o rok dłużej niż napaść sowiecka. Koalicja międzynarodowa i wojska amerykańskie straciły ponad 133 tysiące żołnierzy. 11-letnia „operacja” kosztowała życie ponad 380 tysięcy afgańskich funkcjonariuszy, 100 tysięcy talibów i ok. 30 tys. cywilów. W 1989 roku straty sowieckie wynosiły zaledwie 14,5 tysiąca ludzi – blisko 10 razy mniej niż amerykańskie!

Można więc byłoby zapytać pana profesora, czemu głośno nie protestował lub nie leżał niczym Reytan przed wjazdem na posesję pod 1600 Pensylvannia Avenue w Waszyngtonie, kiedy wojska amerykańskie i europejskie pojawiły się po raz pierwszy w Kabulu w 2001 roku?

Młodszym czytelnikom przypominam, że w czasie dyktatury Wojciecha Jaruzelskiego najbardziej wyklętymi bandytami w polskich mediach, obok przedstawicieli rządu Ronalda Reagana, byli niejacy mudżahedini afgańscy. W tzw. III RP niewiele się zmieniło. Ci sami obskurnie ubrani ludzie dostali nazwę talibów (zresztą niepoprawnie gramatycznie) i stali się celem numer jeden – tym razem dla „dobrych” i przynoszących demokrację Jankesów.

To z inicjatywy Brzezińskiego przez dziesięć lat wojny z Armią Czerwoną „święci wojownicy”, czyli mudżahedini ludowi byli szkoleni przez amerykańskich doradców i uzbrajani w amerykański sprzęt. CIA wyposażyła starszych braci obecnych talibów w najróżniejsze rodzaje broni przenośnej. Największe straty armii sowieckiej były spowodowane użyciem ręcznie odpalanego i naprowadzanego na podczerwień pocisku Stinger FIM-92. Drugą najczęściej używaną bronią dobrych mudżahedinów, którzy zamienili się w złych talibów, był zdobyczny karabin AK-47, który można zobaczyć na zdjęciu z lat 80. przedstawiającym ówczesnego mudżahedina Radosława Sikorskiego, obecnie pełniącego funkcję szefa polskiej dyplomacji.

Przy tej postaci i jej roli w Afganistanie warto się zatrzymać. Sikorski nigdy nie trafił do Guantánamo. Pewnie dlatego, że jako szef MON w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, któremu się wiernie kłaniał jeszcze pięć lat temu, był przełożonym polskich sił walczących z dawnymi towarzyszami broni Sikorskiego. W dodatku mimo nielegalnego udziału w wojnie przeciw Sowietom – Radosław Sikorski służył tam bowiem jako najemnik bez munduru i stopnia wojskowego – nigdy nie został uznany za poważne zagrożenie dla stosunków polsko-rosyjskich. Zastanawiam się więc, kogo bardziej boją się w Moskwie. Człowieka nieco naiwnie i nieudolnie dochodzącego prawdy o śmierci swojego brata czy faceta,
który w szmatach „świętego wojownika” celował z AK-47 do rosyjskich żołnierzy?

Jeżeli więc ktoś mówi, że poszukiwanie prawdy o śmierci głowy państwa (bez stawiania jakichkolwiek tez) jest „wredną robotą, robioną widocznie przez parę osób cierpiących na jakieś psychologiczne trudności”, to ja odpowiadam, że najgorszą robotę dla USA w ciągu ostatnich 35 lat wykonał polski imigrant, którego Carter uczynił doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego…

REKLAMA