Łepkowski: Ameryka podzielona jak nigdy wcześniej

REKLAMA

Marginalna przegrana Mitta Romneya w zeszłorocznych wyborach prezydenckich pomieszała szyki amerykańskiej prawicy. Kilka miesięcy po wyborach najbardziej zdezorientowaną formacją na scenie politycznej wciąż wydaje się Partia Herbaciana. Jej członkowie będą wspominać 6 listopada 2012 roku z mieszanymi uczuciami – z jednej strony pozostanie mroczne wspomnienie reelekcji Obamy, z drugiej zaś zwycięstwo pierwszego w historii kandydata tej partii w wyborach do amerykańskiego Senatu ze stanu Teksas.

42-letni Rafael Edward „Ted” Cruz jest synem kubańskiego imigranta Rafaela Cruza, który w czasie Rewolucji Kubańskiej uciekł do Stanów Zjednoczonych. Tam poznał Eleanor Darragh – Amerykankę pochodzenia włosko-irlandzkiego, z którą po ślubie wyjechał do Kanady. Obecny senator-elekt z Teksasu urodził się w Calgary, największym mieście kanadyjskiej prowincji Alberta. Sam Ted Cruz uważa siebie za Amerykanina o latynoskich korzeniach. 19 stycznia 2011 roku 68-letnia senator ze stanu Teksas, pani Kay Bailey Hutchison, ogłosiła swoją rezygnację z kolejnej batalii o reelekcję.

REKLAMA

Ambasador Tea Party na Kapitolu Kandydaturę na jej miejsce z ramienia GOP zgłosił Ted Cruz. Tym razem jednak przynależność partyjna miała jedynie charakter reprezentacyjny. Oficjalnie kampania wyborcza Teda Cruza była wspierana i w dużym stopniu finansowana przez zwolenników Partii Herbacianej. Uzyskał on także oficjalne poparcie takich organizacji jak Club for Growth (Klub na rzecz Wzrostu), Freedom-Works (Wolność w Działaniu) oraz finansowe wsparcie Super PACK – grup politycznych i finansowych wspomagających tylko tych kandydatów, którzy są wierni realizacji programu takiego środowiska.

Warto na chwilę zatrzymać się przy tych stowarzyszeniach wspierających kandydata Partii Herbacianej. Dowodzą one, jak silne jest zaplecze organizacyjne tego ruchu. Wspomniany Club for Growth jest zrzeszeniem aż 527 organizacji amerykańskich, które promują na różne sposoby obniżenie podatków, zmniejszenie wydatków rządowych, wolny handel oraz liberalizm gospodarczy. Można więc powiedzieć, że są to w zasadzie organizacje głoszące czyste hasła libertariańskie, chociaż nazwa ta nie pada w ich programach. Centralne miejsce w tej wspólnocie zajmuje niedochodowa organizacja konserwatywna FreedomWorks, której mottem są słowa: „mniejsze podatki, ograniczenie rządu i więcej wolności”. Ta waszyngtońska grupa zrzesza ponad milion członków i 600 tysięcy internautów, którzy aktywnie popularyzują jej koncepcje programowe. W skład rady programowej tej organizacji wchodzą osoby o wielkim dorobku publicznym. Należy do niej między innymi Malcolm Stevenson Forbes – wydawca i właściciel magazynu „Forbes” – oraz kilku byłych członków Izby Reprezentantów. Jak widać, wsparcie polityczne i ekonomiczne Partii Herbacianej dla konkretnego kandydata na wysoki urząd w państwie nie przypomina pospolitego ruszenia setek tysięcy aktywistów-
amatorów, ale jest niezwykle precyzyjnie przemyślaną strategią, opracowywaną w licznych organizacjach zrzeszających naprawdę tęgie umysły amerykańskiej sceny gospodarczej i politycznej.

Na barykady!

Jeszcze kilka miesięcy temu trudno byłoby uwierzyć, że największy właściciel nieruchomości w USA, miliarder oraz właściciel i szef Trump Organization, będzie wzywał do rokoszu przeciw legalnie wybranemu prezydentowi USA. A jednak nic nie jest niemożliwe. W noc wyborczą z 6 na 7 listopada br. rozgorączkowany Donald Trump napisał na Twitterze, że wzywa Amerykanów do rewolucji przeciw Obamie. „On [Obama] znacznie utracił swoje bezpośrednie poparcie i wygrał wybory niewielką przewagą. Powinniśmy mieć już teraz rewolucję w tym kraju!”. Donald Trump należy do najbardziej zagorzałych przeciwników Baracka Obamy. Specjalnie używam tu słowa „przeciwnik” zamiast „adwersarz” czy „krytyk”. Ten człowiek autentycznie brzydzi się wszystkim, co wraz z Obamą weszło do amerykańskiej polityki. Niedawno oferował prezydentowi 5 milionów dolarów na rzecz dowolnie wybranej placówki charytatywnej w zamian za ujawnienie przez szefa rządu jego aplikacji paszportowej i ocen ze studiów. Donald Trump twierdzi, że Obama był nie tyle marnym studentem, co klasycznym przykładem polityki rasowej Uniwersytetu Harvarda, polegającej na poprawnym politycznie przymykaniu oczu na brak osiągnięć naukowych kolorowych studentów.

Jay Leno, amerykański komik znany z prowadzenia programu „The Tonight Show”, zapytał prezydenta Obamę o przyczyny konfliktu z Donaldem Trumpem. Obama świetnie wybrnął z trudnej sytuacji, żartując, że to stary konflikt, jeszcze z czasów, kiedy razem z Trumpem podróżował do Kenii i podczas meczu piłki nożnej Trump okazał się cięższy i nie mógł odebrać Obamie piłki. Oczywiście obaj panowie nigdy w Kenii razem nie byli, a żart miał nawiązywać do dyskusji nad ukrywanym certyfikatem urodzenia prezydenta.

Nie wszyscy przyjęli jednak ten żart prezydenta z taką wesołością jak Jay Leno i jego publiczność. Popularność Baracka Obamy w Kenii i całej Afryce spadła drastycznie od dnia jego pierwszego wyboru w 2008 roku. Przez ostatnie cztery lata okazało się, że pierwszy czarnoskóry prezydent zrobił mniej dla Afryki niż jakikolwiek inny amerykański prezydent przed nim. Przywódca głoszący najbardziej socjalne hasła w historii Stanów Zjednoczonych jest osobą kompletnie nieczułą na los swoich bliskich.

Wielokrotnie wspominany w moich artykułach konserwatywny pisarz polityczny hinduskiego pochodzenia Dinesh D’Souza poznał w Nairobi George’a Obamę – przyrodniego brata prezydenta USA. Człowiek ten wraz ze swoją rodziną żyje w skrajnej nędzy w dzielnicy biedoty. Dinesh D’Souza podarował mu tysiąc dolarów na leczenie. Wcześniej George Obama zwrócił się o pomoc do swojego brata – multimilionera i najpotężniejszego urzędnika na świecie. Nie doczekał się odpowiedzi, mimo że – jak twierdzą pracownicy administracji Obamy – prezydent wiedział o warunkach, w jakich żyje młodszy syn jego ojca. W tym okresie zabiegał jednak o uchwalenie w USA reformy systemu ochrony zdrowia i listy brata lądowały w koszu. Czego dowodzi stosunek Baracka Obamy do przyrodniego brata i reszty afrykańskich krewnych? Na to pytanie Obama sam sobie udzielił odpowiedzi 14 sierpnia 2004 roku, kiedy jako młody senator stwierdził w jednym z programów radiowych: „mój pobyt w Indonezji uczynił mnie o wiele bardziej wrażliwszym i dumnym z faktu, że jestem obywatelem USA, ale jednocześnie uświadomił mi, że los dzieci zależy od miejsca urodzenia. Jedni rodzą się bajecznie bogaci, a inni skrajnie biedni”. To bardzo trafne spostrzeżenie dotyczy szczególnie dzieci Baracka Husseina Obamy seniora, których synowie z powodu miejsca urodzenia żyją w skrajnie odmiennych warunkach bytowych.

Platon stwierdził, że największym złem jest tolerowanie czyjejś krzywdy. Nie można więc zrozumieć, dlaczego człowiek tak zamożny i potężny nie podał pomocnej dłoni bratu żyjącemu na dnie ludzkiej egzystencji. Najbardziej socjalistyczny i wycierający sobie gębę frazesami o solidarności społecznej polityk amerykański jest zwykłym kutwą i dusigroszem głoszącym miłość wobec bliźniego, będąc jednocześnie całkowicie obojętny na los swojego swoich afrykańskich krewnych.

„Szok 6 listopada”

Wiadomość o marginalnej przegranej Mitta Romneya i wyborze Obamy wywołała prawdziwy szok wśród zwolenników amerykańskiej prawicy. 6 listopada 2012 roku będzie pamiętany wśród amerykańskich patriotów, konserwatystów i zwolenników Tea Party jako „czarny wtorek Ameryki”. Odbierana w Polsce, zawsze ugrzeczniona telewizja CNN nie pokazała reakcji Republikanów zgromadzonych w Bostonie po ogłoszeniu wyniku wyborów. Widzowie na całym świecie mogli jedynie ujrzeć radosne twarze zwolenników Obamy w Chicago. W tym czasie wśród amerykańskich patriotów i konserwatystów zapanowała czarna rozpacz. Telewizja FOX News pokazywała ludzi załamanych, płaczących, objętych, plujących na zdjęcia Obamy i grożących pięścią do kamery. Tysiące blogów, forów internetowych i stron dyskusyjnych zapełniło się bardzo gniewnymi wypowiedziami. Polskie media z czołowymi serwisami informacyjnymi, poczynając od bełkotu Kuźniara o poranku, a na sennej Panoramie zakończywszy, zachwycały się wielką „polityczną kulturą” Amerykanów, podkreślając, że obaj kandydaci złożyli sobie wzajemnie wyrazy uznania.

Strasznie naiwni lub tendencyjni są ci polscy eksperci ogłupiający swoją niewiedzą polską opinię publiczną. Amerykańscy politycy zwyczajowo składają obie wyrazy uszanowania, ale tak naprawdę pod nosem wyzywają sobie od najgorszych i życzą rychłej śmierci. Głupi ten, kto wierzy, że wraz z opublikowaniem wyników wyborów opadła w Ameryce wzajemna niechęć. Nigdy ta niechęć nie była tak rozbudzona jak teraz. Wystarczy przejrzeć najdelikatniejsze wpisy przeciwników Obamy z 7 listopada 2012 roku.

Robert Sewell, mieszkaniec Minnesoty, napisał na swoim blogu: „Uwaga do wszystkich pacjentów w USA: przygotujcie się na wielkie kolejki do lekarzy i odmowę rządu pokrycia wykonania wielu zabiegów. Bo na to właśnie dzisiaj zagłosowaliście. Mam nadzieję, że pokochacie Obamacare”.

Logan Schrag z Tea Party podkreśla: „Teraz oczekuję podwojenia długu narodowego, wyższych cen benzyny i odebrania mi prawa do posiadania broni palnej”.

Studentka Kimmy Moore wraz ze znajomymi wyraża swoją obawę o przyszłość ojczyzny: „Jestem naprawdę przerażona przyszłością Ameryki. Jeżeli potwierdzi się, że Obama został ponownie wybrany, to naprawdę rozważam emigrację do innego kraju”.

Wśród tych dość łagodnych głosów wybranych wśród setek tysięcy bardzo niecenzuralnych dość groźnie brzmią wpisy typu „czas na Dallas” lub „spoglądam na swój karabin i zastanawiam się, co powinienem zrobić dla ojczyzny”. „Ameryka umarła”; „Nasz Kraj jest przeklęty”; „Mamy dowód, że większość Amerykanów to idioci” – oto najczęściej powtarzające się wpisy. Ci ludzie nie chcą już zwykłych demonstracji w stylu pierwszych pochodów Tea Party z 2010 roku. Oni są gotowi na walkę o przywrócenie wolnej od socjalistycznego raka Ameryki. Jestem przekonany, że nie zawahają się podjąć nawet najbardziej skrajnej metody ratowania swoich wartości, wolności i sposobu życia.

Uważam, że po wielkim wstrząsie z 6 listopada 2012 nastąpi niespotykana dotąd w historii USA polaryzacja społeczeństwa, która może zakończyć się w sposób daleki od pokojowego. Jednocześnie to właśnie powtórne zwycięstwo Obamy jest paradoksalnie najważniejszym pretekstem do jeszcze większej mobilizacji sił wolnościowych i patriotycznych. Partia Herbaciana, o której mówiło się w czasie ostatniej kampanii stosunkowo niewiele, znowu jest czynnikiem jednoczącym obóz konserwatywno-liberalny, czyli większość Amerykanów.

Żartem historii okazuje się, że laureat pokojowej Nagrody Nobla podzielił Amerykę jak nikt inny od czasów dyktatury Abrahama Lincolna…

REKLAMA