Wielomski: Czy postulat odzyskania Wilna i Lwowa ma sens?

REKLAMA

Na Marszu Niepodległości 11 listopada 2012 roku Artur Zawisza rzucił hasło odzyskania Wilna i Lwowa. Gdy to usłyszałem, to puknąłem się w czoło, traktując jednak te słowa jako wiecową retorykę. Raczej potwierdzały one niepoważny charakter zebranych tam tłumów młodych ludzi – którzy je podchwycili – niźli niepoważność mówiącego, którego osobiście bardzo szanuję. Jednak po 11 listopada Artur Zawisza wraca do odzyskania Wilna i Lwowa ustawicznie. Wydaje się wprost, że uczynił z tego hasła podstawowy postulat Ruchu Narodowego.

Z punktu widzenia politycznego i militarnego odzyskanie Wilna i Lwowa jest oczywiście niemożliwe i w zasadzie na tym moglibyśmy skończyć wszelkie rozważania na temat kluczowego pomysłu sformułowanego przez Artura Zawiszę. Mimo to uważam, że warto jest temat podrążyć, ponieważ zawiera wiele interesujących wewnętrznych sprzeczności.

REKLAMA

Po pierwsze – jeśli przeanalizujemy poglądy działaczy Ruchu Narodowego, to zwrócić musimy uwagę na ciekawą (nie) logikę. Z jednej strony chcą odebrać Litwinom Wilno, a Ukraińcom Lwów. Nie bardzo wiem, czy chodzi przy tym o same te polskie miasta, czy w ogóle o odzyskanie granicy wschodniej z traktatu ryskiego (1921). Dlatego też nie wiadomo, czy restytucji podlegać by miała także cała zachodnia Białoruś, prawie pod przedmieścia Mińska. Jakakolwiek byłaby odpowiedź, nie ma wątpliwości, że Litwa i Ukraina (ewentualnie także Białoruś) dobrowolnie tych terenów nam nie oddadzą. Można je zająć wyłącznie drogą zbrojną, czyli za pomocą działań wojennych – i to działań zwycięskich. Oznacza to, że tworzymy sobie na wschodzie dwóch lub trzech śmiertelnych wrogów, żyjących chęcią zemsty i odzyskania utraconych terytoriów.

Może i nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że w środowisku Ruchu Narodowego bezustannie mówi się i pisze o idei tzw. Międzymorza, czyli bloku geopolitycznego, sojuszu państw położonych pomiędzy Niemcami a Rosją, obejmującego także przynajmniej część naszych południowych sąsiadów (Czechy, Słowacja, Węgry), a może i jeszcze większy blok państw zajmujących obszar pomiędzy Bałtykiem, Morzem Czarnym, Adriatykiem i Morzem Śródziemnym. Osią projektowanego Międzymorza miałby być strategiczny sojusz Polski i Ukrainy – dwóch najsilniejszych państw tego regionu, bez którego cała ta układanka nie miałaby najmniejszego sensu. No to postawmy teraz pytanie z logiki dla uczniów klasy pierwszej: w jaki sposób najpierw zabrać przemocą Ukrainie Lwów, a następnie zachęcić ten kraj do zawarcia sojuszu militarnego i politycznego z Polską?

Po zaborze Lwowa Ukraina natychmiast związałaby się sojuszem z krajem, po którym spodziewałaby się pomocy w odebraniu tego miasta. Czyli albo Niemcami, albo Rosją. Odzyskanie Lwowa wypycha Ukrainę z Międzymorza, czyniąc ten sojusz paktem politycznych i militarnych słabeuszy pod przywództwem Polski.

Po drugie – wyobraźmy sobie, że odzyskaliśmy Wilno i Lwów. No i co teraz zrobić z paroma milionami Litwinów i Ukraińców, ewentualnie także paroma milionami Białorusinów, gdyby chodziło o granicę z traktatu ryskiego? Po co Polsce 10-15 milionów biedaków z niedorozwiniętym przemysłem? Przecież koszt dostosowania tych ziem do poziomu życia przeciętnego Polaka byłby olbrzymi. W gruncie rzeczy to polska „okupacja” byłaby dla mieszkańców tych ziem błogosławieństwem, a dla Polski przekleństwem, gdyż wymagałaby podwyżki podatków na rozwój infrastruktury wokół Lwowa i Wilna. Miliony Białorusinów i Ukraińców przypięłoby się do socjalnego państwa polskiego niczym Algierczycy i Tunezyjczycy do socjalistycznej Francji. Nasz budżet nie udźwignąłby tych wydatków. Niemcy dostały zadyszki, finansując byłą NRD; Korea Południowa z trwogą myśli o kosztach ewentualnego zjednoczenia z Koreą Północną. Skąd wzięlibyśmy na to pieniądze?

Po trzecie – ile kosztowałoby stworzenie aparatu wojskowego i policyjnego do administrowania okupowanymi terenami? Ziemie „odzyskane” stanowiłyby gigantyczny rezerwuar nędzy, biedy, aktywności partyzanckiej (w nowomowie demoliberalnej: „terroryzmu”), niepokojów na tle społecznym i narodowościowym, w dodatku podsycanym przez poszkodowane sąsiednie państwa. Ok. 25-30% wyborców stanowiłyby nienawidzące Polski mniejszości narodowe, wysyłające do Sejmu parlamentarzystów stojących w totalnej opozycji do państwa. Czy Artur Zawisza i koledzy z Ruchu Narodowego mają jakiś pomysł, jak taki pożar ugasić? No, chyba że koledzy zamierzają pójść drogą Izraela i wybudować wielki mur odgradzający ziemie polskie od „dziczy” – mur o wysokości 10 metrów, podpięty do prądu elektrycznego, wyposażony w wieżyczki strażnicze, z których snajperzy strzelaliby do Ukraińców i Białorusinów próbujących nielegalnie przedrzeć się, aby znaleźć w Polsce pracę lub wysadzić ładunek wybuchowy?

Po czwarte – jeśli nie zbudujecie takiego muru, to miliony Ukraińców i Białorusinów ruszą do dzisiejszej Polski w poszukiwaniu pracy. Oznaczać to będzie drastyczny spadek płac dla Polaków, skoro imigranci ci będą pracować za 1/3 czy połowę stawek płaconych dziś w naszym kraju.

Reasumując nasze rozważania, trudno mi nie dojść do wniosku, że odzyskanie Wilna i Lwowa byłoby dla naszego kraju nie zwycięstwem, lecz porażką. Kłopoty finansowe, gospodarcze, polityczne, miliony imigrantów, zagrożenie terrorystyczne itd. – problemy te można wyliczać w nieskończoność.

Kresy są bezpowrotnie stracone dla Polski. Co więcej, kresy nie tylko są stracone, ale byłyby dla nas dziś poważnym problemem, obciążeniem dla rozwoju państwa i gospodarki, ponieważ znajdują się na znacząco niższym poziomie cywilizacyjnym. Zdecydowanie lepiej zachować nam istniejące status quo i zadowolić się turystyczno-wspominkowymi wyjazdami do Wilna, Lwowa czy Grodna; dofinansować od czasu do czasu polskie zabytki czy ufundować stypendia dla polskich dzieci, aby mogły studiować w Polsce. Warto ułatwić osiedlanie się Polakom ze Wschodu w Macierzy. Ale inkorporacja tych terenów byłaby nieszczęściem! Arturze, porzuć te mrzonki!

REKLAMA