Michalkiewicz: Rząd szuka nowych żerowisk

REKLAMA

Najwyraźniej kryzys w całej swojej straszliwej postaci musi zbliżać się do naszego nieszczęśliwego kraju wielkimi krokami, skoro razwiedka nie tylko wymusza na premieru Tusku jawne, a nawet ostentacyjne tworzenie żerowisk, ale również bezlitośnie się wycina we własnych szeregach. Najpierw Bondaryk, potem znowu Maruszczak z CBŚ, a jakby i tego było mało, to jeszcze pan Marek Adamczak. Zarejestrowany został on 4 marca 1988 roku jako oficer rezerwy kontrwywiadu WSW z przydziału mobilizacyjnego, a powiesił się już jako prokurator w Generalnej. Czyż nie piękna kariera – a i poszlaka potwierdzająca teorię spiskową?

Wracając do żerowisk, to weźmy na przykład PLL „LOT”, uchodzące w powszechnej opinii za żerowisko wojskówki. Otrzymały już pierwszą transzę miliardowej dotacji. Znaczy: nawet jak się wszystko rozkradnie do gołej ziemi, to podatnicy się złożą i znowu można będzie wypić i zakąsić. Ale to jeszcze nic w porównaniu ze spółką Inwestycje Polskie, która „w imieniu rządu” będzie „inwestowała” – na początek pewnie w siebie, bo jużci – czy jest coś ważniejszego niż „kapitał ludzki”, to znaczy „kadry”, co to „decydują o wszystkim”? Wszystkie spółki z udziałem skarbu państwa się na to złożą, a jakby i tego zabrakło, to „dobierzemy z uczciwych” – jak powiedziałby Franciszek Fiszer.

REKLAMA

Arystokracja tedy wydaje się zaopatrzona i żaden kryzys jej nie straszny. No dobrze – a reszta? Czyż możemy zapomnieć sceny z demonstracji policji przed Kancelarią Premiera, kiedy to tłum policjantów skandował: „zło-dzie-je, zło-dzie-je!” – ale żaden ani drgnął? Na całym świecie gdy policjant widzi złodzieja, to go goni – a tu nic, jakby wszystkich sparaliżowało. Widocznie skądś wiedzieli, że tych złodziei ruszyć im nie wolno, więc tylko sygnalizowali konieczność sprawiedliwego podzielenia się łupem. I rząd najwyraźniej powinność swej służby zrozumiał, a ponieważ żerowiska prawdopodobnie zostały już rozdzielone miedzy bezpieczniackie watahy arystokratyczne, które ustaliły też między sobą kolejność dziobania – nie ma innego wyjścia, jak wykroić policji jakieś żerowisko w sektorze prywatnym.

To zresztą robiło się i dawniej – a przykładem jest choćby telekomunikacja, w której każdy operator telefonii komórkowej musi prowadzić kancelarię tajną, zatrudniając w niej pracownika mającego certyfikat dostępu do informacji niejawnych, czyli – mówiąc krótko: bezpieczniaka. W ten sposób część wydatków na bezpiekę w ogóle nie jest rejestrowana, bo zostały one przerzucone na sektor prywatny. Teraz pretekstem stało się pragnienie zwiększenia bezpieczeństwa na drogach – a wiadomo, że nie ma niczego, czego nie można byłoby poświęcić w służbie bezpieczeństwa.

Tym razem jednak inżynieria finansowa jest trochę bardziej skomplikowana. Oto w ramach zwiększenia bezpieczeństwa na drogach nie tylko poustawia się na nich fotoradary, nie tylko zwiększy się liczbę samochodów-szpiegów, nie tylko Główny Inspektorat Transportu Drogowego kupi helikoptery, a nawet bezzałogowe drony (wreszcie się wyjaśniło, po co nasz nieszczęśliwy kraj będzie kupował drony w Izraelu; nie dla obrony przed wrogiem – gdzieżby tam soldateska odważyła się sprzeciwić wrogowi! – tylko dla sprawniejszego rabowania własnych obywateli) – ale minister Cichocki z ministrem Nowakiem uradzili, że jeśli jakiś kierowca dwukrotnie przekroczy limitowaną prędkość na terenie zabudowanym, to straci prawo jazdy. I właśnie w tym rozwiązaniu upatruję sposób sprytnego przerzucenia kosztów zwiększenia wynagrodzeń policjantów na sektor prywatny. Nie chodzi oczywiście o mandaty, chociaż to też jest sposób, tyle że oficjalny – tylko o możliwość odebrania prawa jazdy.

Wyrobienie prawa jazdy to nie tylko konieczność ponownego odbywania szkolenia i składania egzaminu, które oczywiście kosztują, a firmy szkolące kierowców gotowe są zrobić wiele, a właściwie wszystko, by każdy egzamin był powtórzony – i opłacony – przynajmniej kilka, jeśli nie kilkanaście razy. Koszty rosną tedy w postępie geometrycznym, a trzeba do tego dodać nie tylko stratę czasu, ale i konieczność znalezienia kogoś, kto prowadziłby samochód do czasu ponownego uzyskania prawa jazdy. Jestem przekonany, że każdy przyłapany na przekroczeniu szybkości (bo czyż mamy wątpliwości, że natychmiast potroi się liczba miejsc ograniczenia szybkości?) jeszcze szybciej wszystko to sobie przekalkuluje, a następnie złoży dowódcy patrolu korupcyjną propozycję, by za – dajmy na to – 10 procent przewidywanych kosztów odzyskania prawa jazdy odstąpił od jego konfiskaty i w ogóle od wszczynania postępowania mandatowego.

Być może wśród policjantów znajdą się dziwolągi, które te propozycje zdecydowanie odrzucą, ale doświadczenie życiowe podpowiada mi, że będą to raczej wyjątki potwierdzające regułę – a w przeważającej większości przypadków propozycja stanie się wstępem do negocjacji, które prędzej czy później doprowadzą do porozumienia. W ten sposób policja, a właściwie nie tyle „policja”, co policjanci zyskają źródło zasilania swoich wynagrodzeń bez angażowania pieniędzy rządowych.

Jestem przekonany, że takie rozwiązanie musi wzbudzać cichą radość ministra Rostowskiego, bo wychodzi naprzeciw uprawianej przezeń kreatywnej księgowości, której celem jest – jak wiadomo – ukrywanie części wydatków państwowych. Przerzucenie kosztów podwyżek wynagrodzeń dla policjantów na sektor prywatny, zwłaszcza w taki sposób, nosi znamiona zbrodni doskonałej, którą wszyscy sprawcy we własnym interesie będą starali się ukryć.

Bardzo możliwe, że pod pretekstem troski o praworządność Umiłowani Przywódcy będą w ten sam sposób próbowali przerzucić na sektor prywatny również podwyżki wynagrodzeń dla niezawisłych sędziów. W takiej sytuacji policja miałaby tylko prawo wnioskowania o pozbawienie prawa jazdy, a orzekałby o tym niezawisły sąd. Takie rozwiązanie można by uzasadnić koniecznością drogi sądowej, bo wszak chodzi o ochronę praw nabytych – ale tak naprawdę chodziłoby o to, by z sektora prywatnego wydoić dla sektora publicznego co najmniej trzykrotnie więcej. Bo pierwszym ogniwem również i w tym systemie byłby policjant z drogowego patrolu, ale ponieważ policjant, który nigdy żadnego wniosku o pozbawienie prawa jazdy do sądu nie złożył, byłby nie tylko podejrzany przez przełożonych, lecz w razie czego nieżyczliwie traktowany również przez niezawisłe sądy – drugim ogniwem byliby adwokaci, za pośrednictwem których można by dojść do ogniwa trzeciego w postaci niezawisłego sądu, który przecież byle czego nie weźmie. W tej sytuacji nieuchronnie trzeba spodziewać się skokowego zwiększenia kosztów szkolenia kierowców i egzaminów – bo w przeciwnym razie rachunek przestałby się bilansować, co postawiłoby całą inżynierię zaprzęgnięcia sektora prywatnego do ukrytego finansowania wynagrodzeń w sektorze publicznym pod znakiem zapytania.

REKLAMA