Kościelak: Sy(zy)fowa praca w obronie „umów śmieciowych”

REKLAMA

Na ulicach Gdańska – a być może i innych polskich miast – zobaczyć wciąż można wielkie reklamowe bilbordy z obrazem postaci pchającej pod górę ogromny głaz i napisem: „Syzyf. Nie chcę codziennie zaczynać od zera. Stop umowom śmieciowym”. Nieco mniejsze litery wyjaśniają, że to kampania NSZZ „Solidarność” promująca przygotowany przez związek i przekazany premierowi jeszcze w maju ub. roku projekt ustawy ograniczającej stosowanie umów śmieciowych. Tym pogardliwym mianem określa się zatrudnienie na umowy-zlecenia i umowy o dzieło, przy których zatrudniający pracodawca nie musi odprowadzać składek na Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Związkowców boli to, że zatrudnieni w ten sposób pracownicy nie odkładają sobie pieniędzy na przyszłą emeryturę z ZUS-u – tak jakby celem pracy był nie tyle bieżący zarobek, co odległa w czasie emerytura.

Zdaniem związkowych działaczy, winni są pracodawcy, wyzyskujący w ten sposób swoich pracowników, których „do przyjęcia takiej oferty może zmuszać bezrobocie lub trudna sytuacja na rynku pracy”. Na swoich stronach internetowych „S” – powołując się na słowa premiera Tuska wypowiedziane w tzw. drugim exposé – ubolewa, że w Polsce tylko 52% osób płacących podatek dochodowy płaci równocześnie ZUS. Aby temu zaradzić, „S” nie domaga się bynajmniej radykalnego obniżenia składek. Przeciwnie – uważa, że „każda forma świadczenia pracy powinna być oskładkowana”, gdyż ci, co obecnie płacą ZUS-owi, „nie są w stanie utrzymać systemu emerytalnego”. Zamiast więc ów chory system zmienić lub wręcz zlikwidować, „S” proponuje zmusić miliony biednych ludzi do płacenia na tę piramidę finansową, przy której Amber Gold to pikuś.

REKLAMA

„Solidarnościowy” projekt zakłada więc objęcie ZUS-em wszystkich świadczących pracę na podstawie umów o dzieło z wyjątkiem uczniów i studentów, gdyż – jak wyjaśniono na internetowej stronie związku – „może to ograniczyć im możliwości kształcenia”. Jak widać, związkowcy uważają, że oskładkowanie innych pracujących „o dzieło”, np. artystów czy dziennikarzy, nie ograniczy im np. możliwości rozwoju zawodowego czy choćby utrzymania rodzin. Ową niekonsekwencję wytłumaczyć można jedynie tym, że kampania adresowana jest właśnie do ludzi młodych. Być może także dlatego początkowo zamiast Syzyfa na billboardach widniało popularne wśród młodzieży słowo „syf”.

Związkowcy zapowiadają zresztą przejście od słów do czynów – już niebawem mogą odbyć się strajki mające skłonić rząd do przyjęcia projektu. Załóżmy więc, że związkowe postulaty zostaną spełnione. Obecnie pracodawca, wypłacając zatrudnionemu na „śmieciówkę” pracownikowi 1000 zł „na rękę”, wlicza w koszty swej firmy (a więc i w koszty wytwarzanych przez siebie wyrobów i usług) ok. 1200 zł (bo 18% od tej kwoty stanowi podatek dochodowy). Po doliczeniu ZUS-u kwota ta wzrośnie prawie do 2000 zł – i w takiej proporcji wzrosną też ceny wyrobów lub usług tegoż pracodawcy. A gdy wzrosną ceny, to klienci mniej ich kupią i spadnie produkcja. Dla części pracowników nie będzie więc pieniędzy na wypłatę. Efektem będzie wzrost bezrobocia.

Tymczasem do Polski, jak zresztą do całej Europy, płynie szeroki strumień produktów z Chin i innych krajów, gdzie koszty pracy są o wiele niższe. Wprawdzie co jakiś czas władze Unii Europejskiej odgrażają się, że temu – jak to nazywają – socjalnemu dumpingowi postawią tamę, ale nic takiego nie nastąpi, skoro zaraz potem te same władze UE wyciągają do Chin proszalną rękę o wielomiliardowe wsparcie na ratowanie grzęznącej w kryzysie strefy euro. Chcąc przetrwać, polskie firmy imają się wszelkich dostępnych prawem sposobów. Nałożenie dodatkowych obciążeń z pewnością doprowadzi do likwidacji większości z nich.

Nie jest to zresztą jedyna przyczyna unikania przez pracodawców zatrudniania na „normalną” umowę o pracę. Są też inne, wywalczone przez związkowców, „zdobycze ludzi pracy”, jak np. ochrona zatrudnienia osób, którym brakuje czterech lat do emerytury. Przepis ten gwarantuje niemal na 100%, że pomimo szumnych „programów społecznych” wychwalających zalety pracowników „55+”, szansa na znalezienie przez nich zatrudnienia jest bliska zeru. Nikt bowiem nie zatrudni pracownika, którego nie będzie mógł zwolnić. Nie wynika to bynajmniej z jakiejś wilczej natury przedsiębiorców, lecz z faktu, że nikt przecież nie jest w stanie przewidzieć sytuacji swojej firmy nawet za rok: czy będzie miał zbyt na swoje produkty, czy nie pojawi się nieznana mu w tej chwili konkurencja itd. Ktoś powie, że nikt nikogo nie zmusza, aby był przedsiębiorcą; jego sprawa, jego ryzyko.

Ale tak samo nikt nikogo nie może zmusić, aby w imię zapewnienia pracy pracownikom przedsiębiorca – który w założoną i prowadzoną przez siebie firmę włożył niemałe i często pożyczone z banku pieniądze, swój osobisty dorobek i życiową reputację – sam pracował za taką samą lub niewiele większą pensję jak pracownicy. W takim przypadku po prostu zamknie firmę – a jako osobnik z natury bardziej energiczny i aktywny, znajdzie pracę szybciej niż zwolniony przezeń pracownik. Mówiąc krótko: byli przedsiębiorcy po prostu wyprą z rynku pracy swoich dawnych pracowników i sami zajmą ich miejsce. Warto o tym pamiętać, zanim oskarży się pracodawców o „wyzysk”. Jest to o tyle łatwe, że stanowią oni zdecydowaną mniejszość, atakując ich można więc zyskać poklask bez obaw o utratę elektoratu.

Jednak stosując „umowy śmieciowe”, przedsiębiorcy bronią się po prostu przed bankructwem, a swoich „wyzyskiwanych” pracowników chronią przed bezrobociem. Remedium na „śmieciówki” nie jest obłożenie ich ZUS-em, lecz radykalne obniżenie podatków i składek, tak aby koszty pracy, a w konsekwencji ceny wyrobów i usług, mogły być niższe. Tłumaczyć to wszystko po raz n-ty w nieskończoność – to jest dopiero sy(zy)fowa praca!

REKLAMA