Stalinowskie prawo tajnych służb. Wyrok Tulei a rzeczywistość rządów PO

REKLAMA

Politycznie poprawni komentatorzy, którzy po wyroku sędziego Tulei oskarżali CBA o nadużywanie prawa i stosowanie stalinowskich metod, zapominają, że jeszcze gorsze praktyki mają miejsce w okresie rządów Platformy Obywatelskiej. Za kilka lat Polska może się stać państwem policyjnym, przy którym rzeczywistość książek Orwella będzie się wydawać niewinna.

17 stycznia Sąd Apelacyjny w Łodzi wyda wyrok w sprawie Roberta Frycza – młodego człowieka, który zasłynął jako twórca strony Antykomor.pl. Frycz przedstawiał tam rysunki, gry i wizualizacje szydzące z Bronisława Komorowskiego. W związku z tą sprawą usłyszał trzy zarzuty i we wrześniu 2012 roku został skazany na półtora roku ograniczenia wolności polegającego na wykonywaniu nieodpłatnej pracy przez 40 godzin miesięcznie. Od wyroku sądu pierwszej instancji odwołały się obie strony. Obrońca uważa, że jego klient jest niewinny, a prokurator domaga się surowszej kary (żądał półtora roku więzienia w zawieszeniu). A sprawa urosła już do rangi problemu politycznego. PiS oskarża rządzącą partię o łamanie demokratycznych standardów. PO odpowiada, że PiS – jak zwykle – prowadzi agresywną propagandę i nawołuje do nienawiści.

REKLAMA

Nagłe wejście

W maju 2011 roku do mieszkania Roberta Frycza wtargnęli zamaskowani antyterroryści ze specjalnego pododdziału ABW. Zarekwirowali jego komputer, a potem zablokowali działanie strony Antykomor.pl. Samym Fryczem zajął się prokurator, który oskarżył go o znieważenie głowy państwa i skierował sprawę do sądu. Przy okazji wyszło na jaw, że instytucją, która doniosła do prokuratury na Frycza, była… sama ABW. Zgodnie z kodeksem postępowania karnego, Frycza można było wezwać do prokuratury i tam postawić mu zarzuty. Po co tak drakońskie środki jak wejście o godzinie 6.00 i użycie komandosów? Chodziło o przeprowadzenie akcji pokazowej i zastraszenie wszystkich, którzy w internecie chcieliby kpić z prezydenta. Cała akcja nie miała żadnego innego uzasadnienia.

Wielka inwigilacja

Zatrzymanie Roberta Frycza nie było ani pierwszą, ani ostatnią akcją tajnych służb ukierunkowaną na wzmocnienie władzy Platformy Obywatelskiej. Już w 2007 roku, gdy tylko szefem ABW został generał Krzysztof Bondaryk, w archiwach przy ulicy Rakowieckiej rozpoczęło się wielkie poszukiwanie materiałów mogących obciążyć poprzednie kierownictwo tej służby. Mimo wielu miesięcy poszukiwań nie znaleziono niczego. Wszczęto również szereg postępowań dyscyplinarnych przeciwko funkcjonariuszom zatrudnionym w ABW w okresie rządów PiS, aby znaleźć cokolwiek, co mogłoby ich obciążyć. ABW poszukiwała również materiałów obciążających polityków PiS, szczególnie polując na Antoniego Macierewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Działania przeciwko temu pierwszemu nasiliły się zresztą po objęciu przez niego funkcji szefa zespołu parlamentarnego badającego katastrofę smoleńską. Jak ustalił „Najwyższy CZAS!”, wniesienie przez Marka Dochnala prywatnego aktu oskarżenia przeciwko Macierewiczowi nie obyło się bez inspiracji ABW, która w czasach PiS rozpracowywała lobbystę i zatrzymała go.

W listopadzie 2012 roku ABW wszczęła sprawę operacyjnego rozpracowania środowiska Młodzieży Wszechpolskiej. Stało się to po tym, jak MW zorganizowała Marsz Niepodległości i pokazała, że ma potencjał zostać liczącą się siłą na scenie politycznej Polski. Rozpracowaniem objęto głównie liderów tworzącego się Ruchu Narodowego – Roberta Winnickiego i Artura Zawiszę. W ramach sprawy rozpoczęły się poszukiwania materiałów, które mogą posłużyć do kompromitacji obu polityków i tworzonego przez nich ruchu (sposobem na to mają być akcje prowokatorów ABW ośmieszające narodowców).

Dla porównania dodać należy, że w sprawach ważnych, gdzie państwo potrzebowało sprawnego działania służb (np. 10 kwietnia 2010 r.) czy w sprawach poważnych afer (Amber Gold, Enea, zabójstwo Papały), obserwowaliśmy paraliż i niemoc służb.

Wielki Brat

W ostatnich dniach przez Polskę przewinęła się dyskusja na temat gęstniejącej sieci fotoradarów. W tym roku przy drogach stanie 400 nowych urządzeń, powstaną również pierwsze odcinkowe pomiary prędkości. W budżecie na 2013 rok Jacek Rostowski zaplanował 1,5 miliarda złotych przychodów z tytułu wpływów z mandatów generowanych przez fotoradary. Oprócz stacjonarnych fotoradarów przybyło nieoznakowanych radiowozów wykonujących zdjęcia z ukrycia, radarów ustawionych w dziwnych miejscach (np. w krzakach lub między śmietnikami) i kamer nad przejściami dla pieszych (kamery rejestrują inne wykroczenia, np. niezapinanie pasów). Wszystko to – poza generowaniem mandatów, kar i grzywien – powiększa też poziom inwigilacji. Kierowca nie może czuć się już anonimowy na drodze, ponieważ każdy jego ruch mogą rejestrować albo kamery, albo radary, albo wideorejestratory, albo inny sprzęt. Tak ogromna ilość urządzeń do ścigania kierowców daje możliwość nie tylko wystawiania mandatów (a więc zwiększania wpływów do budżetu), lecz również śledzenia każdego kierowcy i zdobywania informacji o tym kiedy, dokąd, którą trasą i jakim samochodem jedzie. To zaś daje służbom specjalnym informacje na temat obywatela. Czyli służby wiedzą o nas wszystko, my o nich nie wiemy prawie nic.

Polska zalicza się do europejskiej czołówki w dziedzinie stosowanych podsłuchów telefonicznych. O dane telekomunikacyjne, tj. bilingi rozmów telefonicznych, ubiegać się mogą takie organy jak Policja, ABW, CBA, Kontrwywiad Wojskowy, Służba Celna, Żandarmeria Wojskowa i Prokuratura, a nawet Wywiad Skarbowy. I skrupulatnie z tych możliwości korzystają. Jak wynika z danych UKE, w roku 2011 dane telekomunikacyjne zostały przekazane aż 1.856.888 razy. To wyraźny wzrost w porównaniu z rokiem poprzednim (1.382.521), zaś w roku 2009 liczba ta oscylowała wokół miliona.

Polska jest europejskim liderem, jeśli chodzi o udostępnianie bilingów. Na tysiąc mieszkańców występuje się o bilingi średnio 27,5 osoby. W Niemczech, gdzie do takich danych ma dostęp tylko sąd i prokuratura, wskaźnik ten wynosi zaledwie 0,2. Przy czym dodać trzeba, że nie jest jasne, ilu osób dotyczyły zapytania służb o bilingi. Jedno zapytanie może dotyczyć przecież więcej niż jednej osoby. A to oznacza, że liczba osób, których połączenia badały służby, jest wielokrotnością liczby 1,856 miliona. Dane telekomunikacyjne są przechowywane w Polsce przez dwa lata. Wszystkie służby mają do nich niczym nieograniczony dostęp, choć formalnie istnieją rygorystyczne wymagania. Jednak nie przeszkadza to Policji brać ich w celach prewencyjnych – ze wszystkich służb to Policja wraz z Prokuraturą sięgały po nie najczęściej, co roku jest to odsetek na poziomie 50%. Co najgorsze, obywatele nie są informowani o tym, że byli inwigilowani, gdy w innych krajach (np. w Skandynawii) po zakończeniu kontroli operacyjnej obywatela, który był jej poddany, informuje się o tym fakcie.

Osobną sprawą są koszty wielkiej inwigilacji. Pomimo iż w ustawach zezwalających na pobieranie takich informacji jest zapis o ich nieodpłatności, firmy telekomunikacyjne muszą ponosić koszty związane z udostępnianiem służbom danych. Muszą bowiem zatrudniać nowe osoby, powoływać kancelarie tajne, inwestować w specjalne oprogramowania komputerowe. Jak wyliczył „Dziennik Gazeta Prawna”, w samym tylko 2011 roku kosztowało to ok. 75 mln złotych.

Systemy ewidencji wszystkiego

Osobną formą inwigilacji społeczeństwa są systemy ewidencji, w których gromadzi się informacje na temat każdego obywatela. O ile można jeszcze zrozumieć pomysł PESEL, gdzie są dane osobowe (adres i data urodzenia) wszystkich obywateli (ma to służyć organom ścigania, które w ten sposób uzyskują dane świadków do przesłuchania), o tyle wszystkie inne systemy ewidencyjne trudno tłumaczyć inaczej niż chęcią inwigilacji obywateli. Od lat funkcjonuje w Polsce Centralna Ewidencja Pojazdów i Kierowców, w której oprócz danych właścicieli aut (co zrozumiałe) rejestruje się wszelkie wykroczenia i kontrole drogowe danego użytkownika pojazdu. Policjant sprawdzający kierowcę zna całą jego „wykroczeniową” przeszłość od 2004 roku. Kolejnym wynalazkiem jest tzw. eWUŚ, czyli elektroniczna weryfikacja uprawnień świadczeniobiorców, co służy gromadzeniu informacji o tym, czy dana osoba może leczyć się za darmo w publicznej służbie zdrowia (daje to więc dostęp do danych na temat opłacanych składek zdrowotnych).

Coraz częściej mówi się też o systemie ewidencji pacjentów, w którym odnotowano by wszelkie informacje dotyczące chorób konkretnej osoby, m.in. gdzie, kiedy i u jakiego lekarza wykonała jaki zabieg. Baza taka – jeśli powstanie – będzie dla wszelkich służb źródłem wrażliwych danych o Polakach.

Bezprawie zgodne z prawem

Osobnym problemem jest brak symetrii w relacjach między władzą (państwem) i służbami a obywatelem. Dzisiejsze prawo zezwala wszystkim służbom (jest ich 11) na gromadzenie wszelkich informacji o wszystkich obywatelach. A nad wykorzystywaniem tych informacji obywatel nie ma praktycznie żadnej kontroli. Prawo, które daje służbom specjalnym szerokie uprawnienia, nie pozwala też ich kontrolować. Zapobiega temu regulacja prawna odmawiająca prokuratorom (i często sądom) dostępu do akt operacyjnych służb, w tym do dokumentów dotyczących np. zniszczenia zapisów podsłuchiwanych rozmów. Ten system sprawia, że służby de facto są ponad prawem, bo nie ma nad nimi systemu kontroli. A brak kontroli i szerokie uprawnienia muszą prowadzić do ogromnych nadużyć.

Sędzia Igor Tuleya, który w uzasadnieniu wyroku skrytykował metody pracy CBA, miał o tyle rację, że metody te rzeczywiście mogą budzić przerażenie. Jednak jeszcze większe przerażenie budzą metody działania służb Platformy Obywatelskiej i bezkarność urzędników nadzorujących pracę tych służb.

REKLAMA