Domino: O co chodzi w wojnie w Mali?

REKLAMA

Ta wojna nie przykułaby na świecie większej uwagi, gdyby nie krwawa łaźnia sprawiona zachodnim zakładnikom na polach naftowych daleko na Saharze. I chociaż kaźń miała miejsce w sąsiednim kraju – w Algierii – natychmiast powiązano ją z islamistami z Mali. Opanowaną przez nich północ tego kraju uznano za istną wylęgarnię fanatycznych terrorystów związanych z mityczną Al-Qaidą.

[nggallery id=71]

REKLAMA

Jeszcze do niedawna ten zakopany w piaskach Sahary kraj uznawano za wzorcowy model afrykańskiej demokracji. Ale teraz politycy i eksperci od spraw międzynarodowych biadolą, że Mali zostało zarażone „somalijskim wirusem” i jest już tylko kolejnym upadłym państwem. Wojujący islamiści są tu w nieustannym natarciu. Na zajętych terytoriach wprowadzili bezwzględne prawo szariatu. Już opanowali całą północ kraju i kontynuują marsz na stolicę – Bamako. Aby ratować to, co się jeszcze da, i powstrzymać ofensywę dżihadystów, musiały interweniować wojska francuskie.

Uciekinierzy idą na front

Pułkownik Moussa Maiga zebrał całą swoją armię. 700 ochotników pręży się w sandałach na baczność. – W prawo zwrot! – ryczy rozkaz dowódca. Potykając się niezdarnie i następując sobie wzajemnie na stopy, mężczyźni formują kolumnę marszową. Raptem gdzieś w drugim plutonie rozlega się dzwonek. Nieszczęsny właściciel telefonu komórkowego jest natychmiast karany 20 pompkami. To na piaszczystym skwerku miasteczka Mopti istna tortura, bo temperatura nawet w cieniu przekracza 40 stopni Celsjusza. – To właśnie my jesteśmy tymi, którzy odbiją północ ojczyzny – buńczucznym śpiewem zapewniają maszerujący żołnierze. Ten oddziałek ćwiczący musztrę w Mopti jest częścią milicji zwanej Frontem Wyzwolenia Północy (FLN). Większość wojaków ćwiczy w sandałach bądź trampkach i w trykotowych koszulkach z podobiznami brazylijskich piłkarzy. Rekruci FLN spędzają po osiem godzin dziennie, maszerując, biegając lub pełzając po terenie wokół miasta. Wielu z nich to uchodźcy z północy Mali, opanowanej teraz przez islamistów. Jedyny mundurowy z prawdziwego zdarzenia to dowódca. Moussa Maiga ma mundur polowy, a przy pasie przypiętą kaburę pistoletu. Tym obutym w sandały żołnierzom postawiono praktycznie niewykonalne zadanie. Mieli powstrzymać i przepędzić nacierających z północy islamistów, bo Mopti to jedyne miasto, które zagradzało dżihadystom drogę do stolicy. Tu kobiety wciąż jeszcze mogły chodzić po ulicach bez przybrania hidżabu, w restauracjach i barach serwowano piwo i wino, a ze szczekaczek pozawieszanych wokół straganów w pobliżu meczetu nadal leciała głośna muzyka. – Jesteśmy fizycznie i psychicznie przygotowani do bitwy – zapewniał pułkownik Maiga.

Wątpliwa i pyszałkowata pewność siebie. Jego ludziom poza desperacką odwagą brakowało wszystkiego: broni, amunicji, ekwipunku. Na szczęście uszli rzezi. Nie musieli sprawdzać się w walce, bo 11 stycznia br. w Mali do akcji bojowej przystąpiły elitarne oddziały wojsk francuskich.

Wzór murzyńskiej demokracji obalony

Przez blisko 20 lat Republika Mali uchodziła za wzorcowe państwo dla Afryki. Miała demokratycznie wybierany parlament, a przy liczeniu głosów nie dochodziło do zbyt kompromitujących szachrajstw. Cieszono się wolnością prasy, a rząd zbytnio nie ingerował w gospodarkę. Dzięki temu, a także wskutek rozwijającej się turystyki tempo rozwoju gospodarczego kraju w ostatnich latach stale przekraczało 5 procent. Ta idylla prysła w ubiegłym roku, w marcu. Liczące łącznie ponad 10 tys. ludzi oddziały radykalnych islamistów z ugrupowania Ansar Dine, powiązanego z Al-Qaidą Zjednoczonego Ruchu Dżihadu Zachodniej Afryki oraz marzących o niepodległości Tuaregów z Narodowego Ruchu Wyzwolenia Azawadu w ciągu trzech tygodni opanowały dwie trzecie terytorium – rozległe północne połacie kraju. Ten blitzkrieg na Saharze powiódł się między innymi dzięki obaleniu przez Zachód reżimu Muammara Kaddafiego w Libii.

Liczne grupy malijskich Tuaregów do ostatniej chwili były wierne dyktatorowi. Kiedy go zgładzono, uzbrojeni po zęby i świetnie wyszkoleni Tuaregowie wrócili w rodzinne strony. I bez najmniejszych kłopotów w dawnych prowincjach Gao, Kidali i Timbuktu utworzyli państwo Azawad. Niezdyscyplinowana malijska armia (ok. 5 tys. żołnierzy) mogła się temu tylko przyglądać. Niepodległość proklamowano 6 kwietnia 2012 roku, ale dotychczas nikt jej na świecie nie uznał. Islamiści zniszczyli zabytki w legendarnym ośrodku kulturowym Timbuk tu i z miejsca wprowadzili swoje prawa. Żyjące bez ślubu pary ginęły pod gradem kamieni, złodziejom ucinano ręce, batożono mężczyzn nie ubranych w hajdawery po kostki czy noszące się z europejska kobiety. Nic więc dziwnego, że na południe w popłochu zbiegło uciekło przeszło 400 tys. Malijczyków nie skorych do poddania się surowym prawom szariatu.

Przewrót pałacowy

Ale i tu nie znaleźli bezpiecznej przystani. Rząd centralny okazał się bezsilny wobec islamskiej przemocy, więc wiosną ubiegłego roku wojskowy Amadou Sanogo wyprowadził swych ludzi z koszar w Bamako. Opanował gmach telewizji i pałac prezydencki, z którego przepędził legalnie wybranego prezydenta Amadou Toumani Touré. Kapitan usprawiedliwiał swój pucz tym, że władze okazały się za słabe, by mogły skutecznie przeciwstawić się rebeliantom. Ale jego armia okazała się równie bezsilna. I pod międzynarodową presją Sanogo cofnął swych żołnierzy do koszar. Przekazał władzę cywilom. Zgodnie z zawartym porozumieniem, stanowisko tymczasowego prezydenta objął przewodniczący parlamentu Dioncounda Traoré. Nie oznaczało to wcale, że watażka spotulniał czy uznał się za pokonanego. Jego zwolennicy są oskarżani o torturowanie i usuwanie politycznych oponentów. A ci, którzy ośmielają się zwracać uwagę na nadużycia popełniane przez wojskowych, muszą się obawiać, że w najlepszym wypadku – jeśli nikt im nie ukręci głowy – spotka ich „tylko” ciężkie pobicie. Tak jak tymczasowego prezydenta, którego motłoch pobił do nieprzytomności, wskutek czego z urazami czaszki wylądował on w szpitalu. Mali powoli, acz chyba nieuchronnie przekształca się w kraj, którego terytorium wszelakiego sortu milicje, bojówki, zgraje zbrojnych ludzi i rządne władzy kliki poszarpały na własne skrawki. Wszędzie panuje kompletna samowola i anarchia, a ludzie umierają z głodu.

Front wojny z islamistami ustabilizował się wokół miasta Mopti. To ostatnie duże miasto na drodze do stolicy kraju. Jest tu też dość spore lotnisko i właśnie ono stało się głównym celem islamistów. Obie strony wymierzały sobie silne ciosy, ale front ani drgnął: islamiści nie opanowali miasta, siły rządowe nie odepchnęły najeźdźców na północ.

Pomoc z ONZ i Francji

Władze przekonały się, że nie są w stanie samodzielnie uporać się z inwazją dżihadystów. Dlatego zależało im na jak najrychlejszym umiędzynarodowieniu konfliktu. Jeszcze w grudniu ubiegłego roku Rada Bezpieczeństwa ONZ zadeklarowała, że trzeba do tego kraju wysłać siły pokojowe, najlepiej 3 tys. żołnierzy z państw afrykańskich. Niech Murzyn zrobi swoje. Tyle że przysłowiowy Murzyn nie był w ciemię bity. Szef Wspólnoty Gospodarczej Państw Zachodniej Afryki, prezydent Beninu Boni Yayi, otwarcie przyznał, że sami afrykańscy żołnierze niczego nie wskórają, dopóki do gry nie włączą się NATO i Stany Zjednoczone. Yayi stwierdził, że zdaniem państw afrykańskich inwazję na Mali przeprowadzili terroryści. A terroryzm to problem całego świata i dlatego Pakt Północnoatlantycki nie powinien przyglądać się biernie wydarzeniom w Mali.

Ale te pobożne życzenia prezydenta Beninu zostały nader sceptycznie przyjęte przez NATO. Deklarowano pomoc humanitarną, lecz żaden rozsądny zachodni polityk nie kwapił się z wysyłaniem swoich chłopców w piaski Sahary. Na szczęście istnieje jeszcze Paryż. Prezydent François Hollande najwyraźniej pozazdrościł swemu poprzednikowi Nicolasowi Sarkozy’emu zwycięskich interwencji na Wybrzeżu Kości Słoniowej i w Libii. 11 stycznia, nie oglądając się na przyzwolenie Rady Bezpieczeństwa ONZ, wysłał do Mali francuskie siły szybkiego reagowania. W sumie półtora tysiąca żołnierzy. Bombardowaniami z powietrza grup uzbrojonych rebeliantów oraz ich tyłów rozpoczęto kryjącą się pod kryptonimem „Serwal” operację „kontrterrorystyczną”. Odbijając miasto Konna, osiągnięto pierwsze militarne sukcesy.

„Hollande pogonił pustynnych talibów” – piała z zachwytem paryska prasa. Do działań Francję zobligowała nie tylko imperialna przeszłość i troska o przyszłość demokracji w jej byłej kolonii. Nad Sekwaną wprost drżą na myśl, że terroryści mogliby przejąć kontrolę nad pustynią, która może stanowić bazę wypadową dla fanatyków przeprowadzających ataki na państwa regionu czy nawet Europy. Podejmując ryzykowną decyzję, Hollande spodziewał się, że europejscy partnerzy, podobnie jak w Libii, udzielą Francji zbrojnej pomocy. Nic z tych rzeczy! Minęło już dobrych parę dni od wypuszczenia w saharyjskie piaski „Serwala”, a nic takiego się nie stało.

Do kogokolwiek by się francuska dyplomacja i sztab generalny zwróciły, słyszą wyłącznie wymówki. Wszyscy wykręcają się, jak tylko mogą. Paryż ze strony swych europejskich partnerów liczyć może wyłącznie na przyjacielskie klepnięcie po plecach. Unia Europejska, która od paru miesięcy dyskutowała o konflikcie malijskim z dość miernym skutkiem, zdecydowała się wreszcie pod koniec minionego tygodnia wysłać do tego kraju „wojskową misję szkoleniową”. To wszystko.

Ale ta europejska misja nie będzie mieć charakteru bojowego. Za kilka tygodni do Mali pojedzie 200 instruktorów wojskowych oraz ok. 250 żołnierzy do ich ochrony. W obecnej sytuacji – gdy media straszą Europejczyków, że na Saharze czają się terroryści gotowi nie tylko zamienić Mali w drugi Afganistan, ale i dokonywać stąd zbrodniczych ataków na Starym Kontynencie – owa misja szkoleniowa zakrawa na czystą kpinę.

Samotna wojenka Paryża

Francuzi muszą odwalić robotę sami. Angielski premier Dawid Cameron nie zamierza wysyłać żadnych żołnierzy, co najwyżej parę sztuk samolotów transportowych. Nawet Niemcy, ostatnia europejska potęga stale zwiększająca budżet wojskowy, nie wyślą tam ani jednego feldfebla czy wozu bojowego. Angela Merkel, chociaż demonstracyjnie okazuje swe „poparcie” dla decyzji Hollande’a, sama na pewno nie podejmie podobnego kroku w roku wyborczym. Na Waszyngton także nie ma co liczyć. Amerykańskie prawo zabrania militarnego wspierania reżimów, które doszły do władzy w wyniku obalenia demokratycznie wybranego rządu. A to właśnie miało miejsce w Mali przed niecałym rokiem. – Wpierw przeprowadźcie uczciwe i wolne wybory – radzą Jankesi tymczasowemu prezydentowi Mali.

REKLAMA