Korwin-Mikke: Terror Powstania Styczniowego. Sztyletnicy Traugutta.

REKLAMA

Gdy byłem dzieckiem, za „komuny”, uczono mnie podziwu dla wszelkiego rodzaju „bojowników o wolność”. Bo komunizm to idea na wskroś romantyczna. Więc należało podziwiać jakobinów, komunardów, powstańców listopadowych, styczniowych, warszawskich (ciekawe: za PRL wychwalano tylko samych powstańców – a pryncypialnie potępiano tych, co decyzję o Powstaniu podjęli, choć przecież zrobili to oni na wezwanie Moskwy!).

Potem dorosłem, poczytałem trochę rozmaitych pozytywistów, w szczególności krakowskich „Stańczyków”, przeczytałem z płonącymi uszami trochę zakazanej wtedy lektury (i to zakazanej skutecznie, bo niechętna PRL-owi opozycja bynajmniej tych książek nie wychwalała – przeciwnie!) – i zostałem konserwatystą. Moje sympatie są po stronie „ryczących zdziczałych żołnierzy” (to cytat z „Marsylianki”…) Ludwika XVI, a nie rewolucjonistów; po stronie „żołdactwa” („Nim chmary żołdactwa runą / Nim przejdą po naszym ciele / Na barykady, Komuno! / Do broni! – obywatele!”) i zwykłych, spokojnych obywateli, terroryzowanych przez tych rewolucjonistów z czarciej łaski. Wiersza o Komunie kończącego się: „Burzuazjo, wracaj z Wersalu, / Podziękuj swojemu „Bogu” / Jeszcze ostatnie pożary się palą / Na ulicach nie ma nikogo” musiałem nauczyć się w szkole na pamięć – ale już byłem sercem po stronie tej burżuazji.

REKLAMA

Dziś zadziwia mnie – i Bogu za to dziękuję – że po latach wychwalania rewolucyj wszelakich jeszcze są ludzie gotowi założyć mundury i strzelać do rewolucjonistów jak do psów! Bo dla mnie „rewolucja” to nie „parowóz dziejów” to nie poezja: „Umierający republikanie, brocząc po bruku krwią swoich ran, w krwi umaczanym palcem po ścianie wypisywali: No pasarán! Ogniem, żelazem napis ten ryto pośród barykad z bruku i serc. Tak się rodziła wolność Madrytu, droższa niż życie, trwalsza niż śmierć” – lecz dzieje mordów, rzezi, palenia ludźmi w kotłach lokomotyw, gwałcenia zakonnic na ołtarzach – i inne rozrywki, tak miłe rewolucjonistom.

Gdy byłem dzieckiem, uczono mnie – o dziwo, zarówno w domu, jak i w szkole – że „Rząd Narodowy” cieszył się wśród Polaków niesłychanym poważaniem, że poddani carscy (pardon: „patriotyczni obywatele”) wypełniali skrupulatnie zalecenia podziemnego przecież „Rządu”. Do tego stopnia (głosiła legenda), że po wsypie Traugutta jego następca, śp. Aleksander Waszkiewicz, który stracił kontakt z podziemna siatką, rozkazy (opatrzone pieczęcią „Rządu Narodowego”) po prostu rozrzucał na ulicach – a były wykonywane.

Gdy trochę podrosłem, zacząłem się zastanawiać, jak to było, że warcholscy Polacy wykonywali te rozkazy – a przede wszystkim: dlaczego płacili nakładane przez „Rząd Narodowy” (przecież bez ustawy jakiegokolwiek sejmu czy zgromadzenia narodowego…) podatki. Musiałem dość długo szukać, by znaleźć odpowiedź na to pytanie. Dziś każdy może ją znaleźć, dzięki przeglądarce Google, w ułamku sekundy np. tu (http://tiny.pl/h2w5d), wystukując hasło „sztyletnicy Traugutta”. Organizacja ta, jak podaje „Wikipedia”: „Została powołana przez Komitet Centralny Narodowy – pełniący funkcję rządu powstańczego – do ochrony własnych urzędników, ministrów oraz struktur sądowych, wojskowych i administracyjnych powstania.

Organizacja, na czele której stanął Ignacy Chmieleński – syn carskiego generała – składała się z sekcji żandarmerii stałej oraz sekcji żandarmerii tajnej. Sztyletnicy z sekcji żandarmerii stałej chronili władze centralne w stolicy i na prowincji. Sztyletnicy z sekcji żandarmerii tajnej mieli za zadanie wykonywać wyroki śmierci na szpiegach, zdrajcach powstania oraz egzekwować wyroki orzeczone przez powstańcze sądy narodowe. Po przemianowaniu Komitetu Centralnego Narodowego na Rząd Narodowy organizację nazywano też Strażą Bezpieczeństwa, czyli powstańczym kontrwywiadem, a także V Oddziałem Żandarmerii (tzw. żandarmi wieszający).

Sztyletnicy w toku powstania rozszerzyli działalność zbrojną o akcje o charakterze psychologiczno-terrorystycznym, by w ten sposób złamać morale carskiej administracji, aparatu policyjnego i wojskowego. Stworzone przez przywódcę organizacji Ignacego Chmieleńskiego tzw. roty sieczne skierowały ostrze terroru w stronę najwyższych sfer rosyjskiej elity rządzącej w Królestwie Kongresowym. Warszawska organizacja sztyletników, licząca 200 funkcjonariuszy i dowodzona przez naczelnika Emanuela Szafarczyka (vel Szafrańczyka), za pomocą tych specjalnych oddziałów uderzyła w centralne ogniwa rosyjskich władz. Sztyletnicy dokonali zamachów na naczelnika kancelarii tajnej w zarządzie oberpolicmajstra Warszawy Pawła Felknera, margrabiego Aleksandra Wielopolskiego, rosyjskiego namiestnika wielkiego księcia Konstantego, namiestnika Królestwa gen. Fiodora Berga, publicystę Józefa Aleksandra Miniszewskiego i generała carskiego Fiodora Fiodorowicza Trepowa.

Mimo że większość tych zamachów była nieudana, to liczbę ofiar sztyletników szacuje się na 1007 osób, w tym 951 śmiertelnych. W samej Warszawie przeprowadzili w latach 1862-1864 47 zamachów. Na obszarach prowincji posuwali się do pacyfikacji całych wsi, jeśli ich ludność sprzyjała Rosjanom (np. wieś Lipie). Sztyletnicy budzili głęboki strach pośród Rosjan, byli mistrzami kamuflażu używającymi w swych akcjach uniformów oficerów, urzędników, policjantów. Obmyślając swe akcje, nigdy nie powtarzali dwa razy tego samego planu. Sztyletnicy zyskiwali w czasie powstania na znaczeniu politycznym, konsekwentnie wspierając obóz czerwonych.

W czasie przewrotu czerwonych w maju 1863 roku przyczynili się do ich zwycięstwa, grożąc przywódcom białych śmiercią, a groźby swoje niejednokrotnie urzeczywistniali (zasztyletowano np. dr. Bertolda Hermaniego)”. Potem spotkałem się z (nielicznymi już) świadectwami ludzi starych, ze zgrozą wspominających inną legendę: gdy ktoś odmawiał zapłacenia podatku, w najmniej oczekiwanej chwili wpadał przez drzwi lub przez okno odziany na czarno człowiek z zarzuconą na twarzy zasłoną; z wyciem (to ważny element szkolenia) i wyciągniętym sztyletem rzucał się na nieszczęśnika i przebijał go na wskroś. Na ogół na oczach żony i dzieci – co było znakomitym, zaplanowanym elementem zastraszenia.

Organizacja ta liczyła w samej Warszawie ok. 200 osób. Każdy co kilka dni dokonywał „akcji patriotycznej”. Zamachy na Rosjan można policzyć na palcach jednej, może dwóch rąk. Reszta „akcyj” była kierowana przeciwko niepłacącym podatku Polakom.

Był to po prostu masowy terror. Większość „akcyj” to było zastraszenie: „sztyletnik” pojawiał się i nie zabijał. Taka wizyta zupełnie wystarczała, by delikwent (i wszyscy sąsiedzi…) ochoczo płacił na „Komitet Centralny” (potem: samozwańczy „Rząd Narodowy”) i wypełniał jego rozkazy. Tak czy owak: nawet tysiąc osób to – jak na ówczesną skalę – ludobójstwo, a na pewno terroryzm.

Proszę zauważyć, jaka była skuteczność „sztyletników”. O ile zamachy przeciwko Rosjanom się na ogół nie udawały, u tyle pozostałe – niemal w 100 procentach. Bo jakie ma szanse przeżycia zwykły mieszczanin czy rolnik znienacka zaatakowany we własnym domu przez świetnie wyszkolonego nożownika? Na ogół wystarczał jeden cios. Z wybuchem bomby bywa różnie – sztylet do ostatniej chwili kierowany jest przez świadomą, wytrenowaną rękę.

Ciekawa sprawa: parę lat temu ukazały się wspomnienia Stefana Dąmbskiego, który jako 16-letni chłopak na rozkaz mordował (pardon: „wykonywał wyroki”) przeciwników Polskiego Państwa Podziemnego. Książka „Egzekutor” wywołała skandal, przyjęto ją z mieszanymi, ale stłumionymi uczuciami, nigdy nie stała się popularna i czym prędzej o niej zapomniano. Bo była sprzeczna z romantyczną legendą szlachetnego Państwa Podziemnego. Natomiast – o ile wiem – nigdy nie ukazały się wspomnienia żadnego z tych „sztyletników”. A może się ukazały – i zostały przemilczane i zapomniane, jako wytwór propagandy złego carskiego reżymu? Pytam historyków…

A co do samego Powstania… Cóż, śp. Stefan Bobrowski, jeden z głównych instygatorów Powstania, sprecyzował jego cele z góry i otwarcie: „Wywołując powstanie, do którego czynimy przygotowania, spełniamy ten obowiązek w przekonaniu, iż dla stłumienia naszego ruchu Rosja nie tylko kraj zniszczy, ale nawet będzie zmuszona wylać rzekę krwi polskiej; ta zaś rzeka stanie się na długie lata przeszkodą do wszelkiego kompromisu z najeźdźcami naszego kraju, nie przypuszczam bowiem, aby nawet za pół wieku naród polski puścił tę krew w niepamięć i aby wyciągnął rękę do nieprzyjaciela, który tę rzekę wypełnił krwią polską”. Istotnie, udało mu się nad podziw!

Krwawy posiew pokutuje do dzisiaj. Co widać np. w sprawie „Smoleńska”. I konserwatyści muszą takim ideom przeciwstawiać się z całą mocą – nawet kosztem utraty popularności w masach (elity politycznej).

Gdy ostro zaatakowałem legendę Traugutta, p. prof. Jacek Bartyzel napisał: „Przed chwilą przeczytałem, że JKM gdzieś nazwał Traugutta »zbrodniarzem wojennym«. Właśnie takimi odzywkami p. Janusz od 20 lat potrafi zniszczyć w kilka sekund ciężką pracę wielu ludzi nad zwycięstwem rozumu politycznego w Polsce. W tym konkretnym wypadku napełnił bak tym, dla których każda krytyczna refleksja nad polityczno-militarnym sensem powstania to narodowa apostazja i włażenie wiadomo gdzie »kacapom«”. Rozumiem, że zgadzamy się co do meritum, a p. Profesorowi chodzi o to, że zbyt ostre określenia mogą odrzucać. Być może i o to, że Traugutt był jednak raczej „biały” niż „czerwony”, a został dyktatorem powstania 17 października 1863 roku – podczas gdy „sztyletnicy” działali już w roku 1862. Być może – ale z drugiej strony określenia łagodne (a przecież konserwatyści mówią o tym od 150 lat!) spływają jak woda po kaczce – a kursuje zwrot „sztyletnicy Traugutta”, a nie „sztyletnicy Chmieleńskiego” czy „…Szafarczyka”.

Balon powstańczej chwały nadymany jest coraz bardziej – przez władze PRL, III RP, ale przede wszystkim przez podatnych na romantyzm Polaków.

I te legendę trzeba zniszczyć! Bo za chwilę zaczniemy wychwalać Irgun Cwai Leumi, talibów, Al-Qaidę i innych takich. Jej podtrzymywanie jest nad wyraz niebezpieczne i pro domo sua. Wprawdzie JE Jan Vincent (ps. „Jacek Rostowski”) jeszcze nie ucieka się przy ściąganiu podatków do takich metod jak śp. Romuald Traugutt (ps. „Michał Czarnecki”) – ale czuj duch! „Nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, której nie mógłby dopuścić się skądinąd łagodny i liberalny rząd, jeśli zabraknie mu pieniędzy” – ostrzegał (troszkę przed Trauguttem) śp. Aleksy de Tocqueville. Więc trzeba przekłuć ten balon – bo ubóstwianie Traugutta może nam jeszcze wyjść bokiem!

REKLAMA