Wielomski: Tak dla związków partnerskich! Ale tylko heteroseksualnych!

REKLAMA

Bijatyka w Sejmie dotycząca tzw. związków partnerskich wytworzyła medialny umysłowy błąd. Oto mielibyśmy mieć dwie pozycje. Z jednej strony są „oświeceni i postępowi Europejczycy”, opowiadający się za związkami partnerskimi, zaś z drugiej są „ciemnogrodzianie”, broniący tradycyjnej formy małżeństwa cywilnego.

Nie i jeszcze raz nie! To zafałszowane przedstawienie pozycji! Nie jestem radykalnym przeciwnikiem projektu ustawy o związkach partnerskich, o ile będzie zawierać rozsądne propozycje. I piszę to jako konserwatysta katolicki.

REKLAMA

Rozważając kwestie małżeńskie, musimy wskazać – nazwijmy to tak – kilka poziomów możliwych związków. Z punktu widzenia katolika (szerzej: chrześcijanina) istnieje tylko jeden rodzaj związku małżeńskiego. Jest nim związek sakramentalny zawarty w kościele, przed Bogiem i za pośrednictwem duchownego. Z punktu widzenia katolika żaden inny związek małżeństwem nie jest – bez względu na to, czy nazywa się „małżeństwem”, „związkiem partnerskim”, „konkubinatem” czy „kooperatywą dwuosobową”. Katolik domaga się, aby zawarte w sposób sakramentalny związki małżeńskie były uznawane przez państwo. Tak zresztą dzieje się na podstawie konkordatu. Można powiedzieć, że w kwestii tej państwo polskie spełnia oczekiwania katolików.

Nie wszyscy są katolikami. Właśnie dla tych ludzi wymyślono tzw. małżeństwo cywilne. To pomysł rewolucji francuskiej, podobnie jak i pochodne temu pomysłowi cywilne rozwody. Osobiście jestem zwolennikiem tego, aby nazwę „małżeństwo” zarezerwować wyłącznie dla związków sakramentalnych i zakazać państwu w ogóle wstępu na teren prawa małżeńskiego, pozostawiając go kanonistom. Z perspektywy katolika wszelki związek pozasakramentalny jest „związkiem partnerskim”, tyle że obłudnie i fałszywie nazwanym „małżeństwem”. Dlatego też w sumie niewiele mnie obchodzi, czy pozasakramentalne związki nazywane są „małżeństwem”, „związkiem partnerskim” czy w inny sposób.

Czy legalizacja takich związków jest konieczna? Oczywiście, ponieważ ich tworzenie jest zgodne z prawem natury. Filozofowie i socjolodzy dawno już odkryli, że ludzie z natury są stworzeniami społecznymi, a rodzina jest najbardziej podstawową naturalną strukturą społeczną. Jeśli spojrzymy na ludzkość w pełnym przekroju terytorialnym, kulturowym i czasowym, to zobaczymy, że ludzie zawsze i wszędzie tworzyli rodziny. Wniosek z tego, że jest to naturalny i konieczny sposób ich egzystencji. Czyli jest to jedno z podstawowych i najbardziej oczywistych praw natury. Co więcej, bez względu na religię i szerokość geograficzną związkom takim zawsze nadawano specyficzny, namacalny charakter, wywodząc z ceremonii ich zawarcia skutki o charakterze prawnym (na czele z prawem dziedziczenia). Dlatego trudno takim związkom odmówić statusu prawa natury.

Chcę przez to powiedzieć, że istnieją dwa poziomy związków: dla członków Kościoła katolickiego, innych wyznań chrześcijańskich, żydów, muzułmanów i innych religii małżeństwo ma charakter sakralny. Skoro jednak istnieją ludzie, którzy nie podzielają obowiązującego wyznania, nie wierzą w Boga lub wątpią o Jego istnieniu, to państwo winno uznać ich prawo naturalne do życia w parach, legalizując tę podstawową formę istnienia i wyprowadzając z niej skutki o charakterze prawnym. Komu nie dane jest żyć z wiary, temu winniśmy pozwolić żyć z natury. Mniejsza o nazwę takich związków.

Czy odrzucone przez Sejm trzy projekty ustaw o związkach partnerskich – przeznaczone ex definitione dla związków pozasakramentalnych – były zgodne z prawami natury? NIE. Natura ma charakter celowy, podobnie jak i jej prawa. Celem natury jest podtrzymanie i rozwój tego, co żyje. Celem naturalnego związku dwojga ludzi jest przedłużenie ich gatunku. Oczywiście ludzie łączą się w pary dla przyjemności i wygody wspólnego życia – po to, aby on naprawił szafkę, a ona ugotowała obiad. Wszystkie te elementy natura (dla wierzących: Bóg) stworzyła jednak po to, aby zachęcić ludzi do wspólnego pożycia, którego ostatecznym celem jest przedłużenie gatunku. Związek osób tej samej płci nie prowadzi do przedłużenia istnienia gatunku, a więc odpowiada wyłącznie indywidualnym celom tych dwóch ludzi, a nie celom natury. Niech sobie żyją, ale państwo nie powinno takich związków legalizować.

Gdyby posłowie wnieśli projekt związków partnerskich z zastrzeżeniem, że jest to propozycja skierowana wyłącznie do par heteroseksualnych, to byłby to projekt aksjologicznie obojętny. Dla mnie, jako dla katolika, wszystko, co nie zostało zarejestrowane przed Bogiem i tak nie jest małżeństwem – bez względu na to czy nazwiemy taki związek „małżeństwem” czy „związkiem partnerskim”. Dlaczego więc nie wniesiono takiego projektu?

Lewicowi posłowie próbowali ominąć artykuł konstytucji mówiący o tym, że małżeństwo jest związkiem mężczyzny i kobiety. Udawano, że jeśli zalegalizowany przez państwo związek dwojga ludzi tej samej płci nazwiemy inaczej niż „małżeństwem”, to nie łamiemy konstytucji. Logika to toporna, gdyż w jej myśl kradzież można by nazwać „bezterminową pożyczką” i domagać się, aby czyn taki nie podchodził pod kodeks karny mówiący o „kradzieży”. Nawet nominalizm (oderwanie nazw od rzeczy) ma jakieś granice!

Dlaczego nikt nie wniósł projektu „związków partnerskich” z ograniczeniem wyłącznie do par heteroseksualnych? Tłumaczono nam, że są ludzie, którym „dla szczęścia nie jest potrzebny żaden papierek”. Tak, są tacy ludzie. Sam znam takich. Rzecz tylko w tym, że ten, kto nie zawarł cywilnego małżeństwa, ten nie zawrze także „związku partnerskiego”, gdyż wymaga to od niego zgłoszenia się do urzędu stanu cywilnego, wypełnienia kwitów i – na koniec – otrzymania „papierka”. Ta procedura niczym nie różni się od procedury zawarcia cywilnego związku małżeńskiego. Po co komuś ustawa o małżeństwie-bis? Co innego homosie: ich projektowane regulacje interesowały, gdyż nie są w stanie inaczej ominąć konstytucji niźli przez stworzenie instytucji małżeństwa pod inną nazwą. Czyli cała gra toczy się wyłącznie o nich, z kpiną dla konstytucji.

REKLAMA