Wozinski: Fałszywi prorocy liberalizmu

REKLAMA

Problemem dzisiejszego liberalizmu jest słuchanie jego fałszywych proroków. Na najbardziej znanego i poważanego liberała kreowany jest Jan Stuart Mill. Mimo swego wkładu w rozumienie wolności i ciągłego cytowania przez późniejszych klasyków wolności stanowi Mill modelowy wręcz przykład powstałego na liberalizmie nowotworu.

Jednym z liberałów millowskiego typu był bez wątpienia Jan Maynard Keynes. Był członkiem grupy towarzyskiej zwanej Bloomsbury, która była swego czasu bardzo wpływowym środowiskiem realizującym bez wątpienia oświeceniowe ideały liberalizmu, a także w ciągłej opozycji wobec ówczesnych kanonów obyczajowo-poglądowo-seksualnych. Można go było więc bez wątpienia uznać w czasach, gdy żył, za liberała. Jednak, jak wiadomo, Keynes gospodarczym liberałem nie był, a nawet wręcz przeciwnie, gdyż zasłynął jako twórca heretyckiego interwencjonizmu w ekonomii dającego podwaliny dla dzisiejszego obrazu świata. Jest być może Keynes najbardziej jaskrawym przykładem farbowanego lisa wśród liberałów. Głosząc millowskie hasła wolności i nienarzucania nikomu swojej woli w porządku społecznym, uprawomocnił jednocześnie system perfidnej i brutalnej interwencji państwa (czytaj: urzędników) w portfele i własność obywateli.

REKLAMA

Jego teoria pobudzania popytu jako sposobu na zaradzenie kryzysom to typowy przykład odgórnie i centralnie sterowanego systemu kontrolowania cudzej wolności. W owym wzbudzaniu popytu czai się dodruk pieniądza, zwiększanie deficytu rachunku publicznego i jeszcze parę innych rzeczy, które bynajmniej nikomu wolności nie przydają. Podobny do Keynesa rys pseudoliberalizmu wykazuje Karol Rajmund Popper, który na kartach swego „Społeczeństwa otwartego i jego wrogów” zamieszcza płomienne wezwanie: „Państwo musi stać na straży tego, by nikt nie musiał godzić się na niesprawiedliwą umowę ze strachu przed śmiercią głodową lub ruiną ekonomiczną. (…) Musimy żądać, aby nieograniczony kapitalizm ustąpił interwencjonizmowi ekonomicznemu”. Jako zwolennik społeczeństwa otwartego, stanowi on podobnie bardzo wydatny okaz liberała rodem z Galii. Sam zresztą tego nie kryje: „Walka o społeczeństwo otwarte rozpoczęła się dopiero wraz z ideami 1789 roku”. Jako orędownik tego mało chlubnego wydarzenia, odkrywa się przed nami osoba bardzo agresywnie walcząca o demo-socjal. Wypada zadać tu pytanie, które warto zadać każdemu socjaliście: A skąd brać fundusze na twój interwencjonizm? Co jeśli ktoś nie chce tobie ich dać? Zabierzesz mu siłą? Odpowiedź na to pytanie stanowi papierek lakmusowy wobec tego, na ile ktoś ceni sobie idee wolności.

Kolejnym lisem farbowanym umieszczonym dla niepoznaki w obozie linii klasycznej wydaje się sir Izaak Berlin. Ma on, wedle dzisiejszych szafarzy wykształcenia, stanowić spadkobiercę Smitha, Locke’a, Milla i innych, który to oficjalnie uznaje odwrót od zasad laissez-faire (fr. laissez faire – pozwólcie czynić; więcej tutaj). „Wiek XX, zaspokoiwszy wiele społecznych i politycznych pragnień epoki wiktoriańskiej, przyniósł istotnie olbrzymią poprawę materialnego położenia przeważającej części ludności Europy Zachodniej, a to w dużej mierze dzięki sukcesom ustawodawstwa socjalnego, które przekształciło porządek społeczny”. Mamy tu do czynienia z bardzo częstym przekłamaniem tyczącym się kradzieży, tu eufemistycznie nazywanej „ustawodawstwem socjalnym”. Istotnie, warunki bytowe ogromnych warstw społecznych znacznie się poprawiły, ale głównie za sprawą nieskrępowanej konkurencji. Na półkach księgarń i w salach wykładowych dołącza się jednak do Berlina etykietkę liberała do potęgi, wszystko to po to, jak się zdaje, by zakopać idee wolności najgłębiej jak się da, a na ich miejsce dać miły dla ucha substytut.

Warto teraz rzucić okiem na kolejną specjalność liberalizmu w wersji dla politycznie poprawnych, czyli laissez faire, tym razem obyczajowe. I tu stajemy przed problemem bodajże najcięższym: jak przekonać wszystkich do tego, że liberalizm ekonomiczny nie musi koniecznie iść w parze z erozją tradycyjnych wartości i przekonań, że nie musi nieść ze sobą sekularyzacji życia ani jakkolwiek pojętego odczarowania świata, ani tym bardziej triumfu techniki nad przyrodą czy też jakiegokolwiek zinstrumentalizowania rozumu? Pogodzenie się z myślą, że na taki obraz świata i człowieka jesteśmy skazani, bo gdzieś za tym całym widowiskiem czai się nieubłagana i niepowstrzymana chęć zysku ze strony kapitalistów, jest zaledwie czymś w rodzaju deterministycznej czy też czerpiącej z Hegla i Marksa koncepcji historycyzmu.

Nie jesteśmy świadkami żadnego wyróżnionego w historii okresu niepowstrzymanych zmian ani też mechanizmu samorzutnie napędzającego się, który jest silniejszy niż wszelkie wysiłki ludzkie i starania. Nie żyjemy w żadnym tak zwanym kapitalizmie poprzedzającym nastanie wyższej formy organizacji społecznej zwanej socjalizmem. „Słowo >kapitalizm< (jeszcze nieznane Marksowi w 1867 roku i nigdy przez niego nie używane) wtargnęło na teren politycznej debaty jako naturalne przeciwieństwo socjalizmu dopiero wraz ze wzbudzającą gwałtowne reakcje książką Wernera Sombarta >Der Moderne Kapitalismus< w 1902 roku" - informuje Hayek. Ten właśnie okres stanowi stopniowe przyswojenie sobie przez większość opinii publicznej nazewnictwa epok wedle nowej modły. Mniej więcej w tym okresie ludzie zaczęli wierzyć, że żyją w epoce, która wraz ze swą obfitością i dostatkiem niesie wpisany w siebie upadek. Ten upadek, napędzany chciwością i chęcią zysku przedsiębiorców, został wmówiony jako nieunikniony. Ludzie zaczęli nawet wkrótce wierzyć, że ktoś musi ten nieopisany rozwój cywilizacji ująć w pewne karby kontroli. Świat nabrzmiał i pojawił się lęk wobec wszechotaczającego ogromu. Zaczęto więc nazywać epokę triumfu zasad wolnorynkowych "kapitalizmem" i powolutku wprowadzać ustawodawstwo socjalne. Ale apetyty były większe. Choć socjalizm istniał w zasadzie zawsze wraz z człowiekiem, teraz nagła akumulacja dóbr i towarów sprawiła, iż apetyty do ich kradzieży - a później dystrybucji pozostałości masom - wzrosły niesamowicie, wręcz lawinowo. Większość więc osób gorączkowo zabrała się do wdrażania systemu, który i tak musiał wedle nich nastać (jakkolwiek dziwacznie to brzmi). Odtąd też zaczęto utożsamiać epokę klasycznego liberalizmu z triumfem nieludzkich zasad i okres mąk, które przerwało dopiero ustawodawstwo socjalne. Skok cywilizacyjny, jaki wtedy nastąpił, stał się udziałem całej ludności krajów hołdujących zasadom wolnej konkurencji, nie przynosząc jeszcze żadnej rażącej przemiany obyczajowej. W drugiej połowie XIX w. zaczęto więc systematycznie wdrażać reformy głoszone przez wszelkiego rodzaju partie socjaldemokratyczne i komunistyczne. Choć podcięło to skrzydła zasadom wolnorynkowym, w praktyce lata do I wojny światowej czy też nawet Wielkiego Kryzysu nazywano nadal latami kapitalizmu i mimo ziejącej nienawiścią retoryki socjalistów wobec kapitalizmu jako otaczającego ich systemu, w praktyce istniał już system będący dalekim od niego odejściem. I tak to ponad półwiecze z etykietką kapitalizmu (jako okresu dekadencji i oczekiwania na nadchodzący Nowy Ustrój) było w rzeczywistości wylęgarnią dla socjalistów w rodzaju Lenina, Hitlera czy Mussoliniego. To na ten okres przypada właśnie kiełkująca gdzieś wewnątrz kultury silna opozycja wobec dotychczasowego modelu społecznego i kulturalnego. To okres śmierci Boga, fascynacji podświadomością, dekadentyzmu, anarchizmu, początków terroryzmu oraz kipiącego nienawiścią do wolnego rynku nauczania akademickiego. Przypięto więc okresowi fascynacji Freudem, Marksem i Nietzschem miano wieku liberalizmu i szukano w nim winy kataklizmów wieku następnego. Rozpoczęto tuż po wojnie iście galijskie szukanie "trzeciej drogi" wobec rzekomej dwubiegunowości radykalnego liberalizmu i "wypaczeń" komunizmu, nie dostrzegając, że liberalizmowi nie dano w zasadzie nigdy szansy w pełni zaistnieć. A zaistnienie zasad wolnorynkowych sprawiło, że wzrastała wydajność i kultura pracy, wiele społeczeństw weszło dzięki temu w erę niesłychanego dobrobytu. Oczywiście znów zaczęto to przypisywać zdemitologizowaniu świata przez procesy laicyzacji i unaukowieniu powszechnego światopoglądu, nie widząc istoty zjawisk w postaci realizowania się ducha wolności. W latach 1904-1905 Maks Weber pisze swoją pamiętną pracę "Etyka protestancka i duch kapitalizmu". Jakkolwiek przydatna w analizie powstania nowoczesnej organizacji rynku, kreśli ona obraz specyficznie pojmujących takie terminy religijne, jak powołanie grup religijnych. Posłuży to w przyszłości do odmalowania tzw. kapitalizmu jako nowotworu, wcielenia rozumu instrumentalnego (vide Habermas, frankfurtczycy). Nie chce się bynajmniej dostrzegać przy tym, że o ile prawdą jest, iż to nowoczesna rynkowa organizacja pracy i odpowiednie podejście do pieniądza, specyficzne dla ludów protestanckich, o tyle raz zaistniały mechanizm może być z powodzeniem wykorzystywany przez inne ludy, niekoniecznie protestanckie. Nie zauważa się ponadto, że można hołdować zasadom akumulacji kapitału i ciągłej jego inwestycji także w zupełnie innym kontekście. Czasem odnosi się bowiem wrażenie, jakby opis Webera był jedynym obowiązującym i jest to na rękę osobom odrzucającym liberalizm wolnorynkowy z powodu akcentowanej przez Webera "nieludzkości" wzajemnych stosunków wśród członków społeczeństwa metodystów, pietystów czy kalwinistów. Ignoruje się fakt, iż te relacje mogą mieć zupełnie inny kształt w innych kulturach religijnych, nienaznaczonych tak ideami egalitarnymi i reformacyjnymi. Jeszcze częściej zaś pomija się fakt wysokich wymagań moralnych (może czasem przesadzonych), koniecznych do zbudowania tego systemu, szczególnie wśród posiadaczy znacznego kapitału. Najczęściej byli nimi, jak wskazał Weber, parweniusze, przedstawiciele niższych warstw, ludzie żyjący skromnie i bez ostentacji w obcowaniu ze swymi bogactwami. Warto tu dodać, że gospodarka rynkowa opiera się w znacznej mierze na handlu, a jak zauważył Monteskiusz: "wszędzie, gdzie jest handel, panują łagodne obyczaje". To wielkie miasta pełne kupców wydały wielkich moralnych nauczycieli ludzkości. To właśnie kupcy prowadzący handel mają największy wpływ na przełamywanie barier międzykulturowych z racji swych kontaktów. Takie miasta i skupiska ludzi trudniących się obrotem towarów są najbardziej skłonne do akceptacji innych. Wreszcie ustrój wolnorynkowy zachęca do uczciwości w prowadzeniu interesów, bo najłatwiej właśnie w nim, a nie w przepełnionym plagami korupcji, nepotyzmu i podatkowej kradzieży socjalizmie i interwencjonizmie) dojrzeć, że nasze właściwe traktowanie pracowników i klientów ma wielki wpływ na osiągane wyniki finansowe, co stanowi przecież o racji bytu. Nie opłaca się przecież oszukiwać, bo klient pójdzie do konkurencji, tak samo może uczynić pracownik. Tych prostych lekcji, jakie udziela wolna konkurencja, nikt jednak nie chce zgłębiać. Najbardziej rażącym argumentem na rzecz dalszego utrzymania liberalizmu w wersji millowskiej w Polsce jest często podnoszony zarzut, że nie wszyscy byli sobie w stanie poradzić z "ustrojową transformacją" i zasadami wolnego rynku. Tu każdemu nieobeznanemu w temacie można tylko przypomnieć, że okres angielski w liberalizmie polskim miał chwilowe przebłyski tylko w roku 1988 przy okazji reform, od których szybko zresztą odstąpiono. Od tamtego czasu cała armia socjalistów zdążyła nam odrestaurować dawny ustrój, a nawet go ulepszyć (czytaj: pogorszyć). Niemniej jednak nie przeszkadza to wszystko mówić obecnie o zmianach społecznych, wywołanych kapitalizmem, jego bezwzględnym synu - zysku i straszyć jego córką - konkurencją. Przedstawia się go i państwo będące najwierniejszym hołdownikiem jego zasad, jako system nowoczesnego zniewolenia pracą, konsumpcją i tanią rozrywką. Nie chce się widzieć przy tym zupełnie, że atak ten przeprowadzają najczęściej socjalistyczni jakobini i grupy, które przez system międzynarodowych organizacji chcą "wrażliwymi społecznie" ustawami i zobowiązaniami uczynić z bogatych krajów dojną krowę dotacji i subwencji. Nie chce się widzieć, że o stanie amerykańskiego kapitalizmu i o sukcesie jego dalszego utrzymania decydowały zawsze grupy konserwatywne, zarówno protestanckie, jak i katolickie, które w prowadzeniu interesów zdołały wytworzyć bardzo wysoką kulturę moralną, niespotykaną w żadnym z krajów liberalizmu spod znaku "rewolucji 1789 roku", np. PRL. Tymczasem jednak tkwimy w objęciach intelektualnych przebierańców.

REKLAMA