Zoofilia, homoseksualizm, transseksualizm. Wspólny mianownik.

REKLAMA

(Anty)bohater jednego z ostatnich artykułów (Niemieccy zboczeńcy protestują przeciwko delegalizacji zoofilii – tutaj) wywołał duże poruszenie, zwłaszcza wśród Czytelników tygodnika. Michael Kiok, prezes grupy Zaangażowania Zoofilów na rzecz Tolerancji i Informacji (ZETA), który wraz z innymi zadeklarowanymi zboczeńcami rozdawał na placu Poczdamskim w Berlinie ulotki propagujące „miłość międzygatunkową”, większość czytających zbrzydził. Jednak czy rzeczywiście tak trudno uwierzyć, że w Europie, gdzie otwarcie promuje się homoseksualizm, a transseksualizm uważa się za jedną z opcji, można publicznie przekonywać, że „udomowione zwierzęta widzą nas przecież jako członków stada, swoich”, więc „tylko krokiem od tego – niezbyt przecież dużym – jest relacja seksualna”?

Wyjątkowo niepoprawna politycznie prawda jest taka, że homoseksualiści i transseksualiści mają coś wspólnego z szefem ZETA, który od lat przekonuje opinię publiczną, że „zoofile są nieustannie dyskryminowani”, „nie mogą nic poradzić na fakt bycia zoofilami”, a ich orientacja seksualna to „miłość ubrana w inne szaty”.

REKLAMA

Oprócz oczywistych różnic wspólnym mianownikiem tych zboczeń jest fakt traktowania ich przez całe dziesięciolecia jako zaburzeń psychicznych. Zoofilia wciąż figuruje w Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób (ICD-10) jako F65.8 („inne zaburzenia preferencji seksualnej”). Tuż obok znaleźć można transseksualizm, oznaczony jako F64.0 (F oznacza grupę „zaburzeń psychicznych i zaburzeń zachowania”, cyfra 64 wskazuje na „zaburzenia tożsamości płciowej”, a zero konkretnie na „transseksualizm”). Również homoseksualizm figurował na liście opracowanej przez Światową Organizację Zdrowia. Zniknął z niej niedługo po tym, jak Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne przegłosowało usunięcie zboczenia ze swojej klasyfikacji (DSM) w 1973 roku (5816 psychiatrów głosowało za, a 3817 było przeciw, więc tezy o jednomyślności lekarzy można włożyć między bajki…).

Obecnie trwa intensywny lobbing na rzecz usunięcia transseksualizmu z klasyfikacji chorób. Ma on charakter ogólnoświatowy i skutecznie przeniknął np. do instytucji międzynarodowych. W rezolucji „w sprawie praw człowieka, orientacji seksualnej i tożsamości płciowej w państwach członkowskich Organizacji Narodów Zjednoczonych” z 28 września 2011 roku Parlament Europejski wezwał WHO do „usunięcia zaburzeń tożsamości płciowej z listy zaburzeń psychicznych i zaburzeń zachowania”. Miałoby się to stać przy okazji opublikowania nowej Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych (ICD-11). Równocześnie Parlament Europejski potępił te kraje, które do tej pory nie zdecydowały się zostać tuzami postępu i wciąż „homoseksualizm, biseksualizm i transseksualizm (…) postrzegają jako choroby psychiczne” (proszę zwrócić uwagę na manipulację, jaką jest zestawienie homoseksualizmu – jako stanu, który kiedyś był uznawany za chorobę – z czymś, co wciąż jest uznawane za zaburzenie).

Eurourzędnicy nieustannie i stanowczo „wzywają wszystkie państwa do zwalczania tego zjawiska”. Zamiast oglądać się na opinię lekarzy, a nawet WHO, Parlament Europejski już teraz zaleca „depsychiatryzację procesu, jaki przechodzą osoby transseksualne i transgenderowe, (…) uproszczenie procesu zmiany tożsamości” oraz… pokrycie kosztów tego procesu przez „system zabezpieczenia społecznego”. Analogicznych dokumentów (sprawozdań, rezolucji, oświadczeń) na stronach instytucji UE nawet ktoś nie obeznany z tematyką w ciągu 10 minut znajdzie kilkanaście. Taran postępu jest więc potężny, choć dotyczy przecież zjawiska „uważanego za stosunkowo rzadkie; jego rozpowszechnienie na świecie szacowane jest na 0,001%-0,002%” („Psychiatria Polska”, 2009 r., tom XLIII, nr 6).

REKLAMA