Danek: Inna twarz Lecha Wałęsy

REKLAMA

Niedawna wypowiedź Lecha Wałęsy, który oznajmił, że pederaści na sali sejmowej powinni być odgrodzeni murem, wywołała burzę w mediach. Albo mówiąc ściślej: wywołała burzę w środowiskach, których głos bezwzględnie dominuje w mediach, zwłaszcza w tak zwanych mediach opiniotwórczych, stanowiących zwarty, lewicowo-liberalny monolit. Dictum Wałęsy wprawiło je w autentyczny szok.

Wszak chodzi o ważną ostatnio postać panteonu politycznego „Gazety Wyborczej”. Jakby obrzędowa maska jednego z „ojców-założycieli” Republiki Okrągłego Stołu nagle pękła, a przez szczelinę wyjrzało spod spodu zupełnie inne oblicze. I oto na lewicowo-liberalnej agorze wielu przypomniało sobie po tych wszystkich latach, że Wałęsa tak naprawdę nigdy nie był bohaterem z ich bajki. Był tylko okolicznościowym sojusznikiem na określonym etapie, co niegdyś nazywało się „towarzyszem podróży” albo bez eufemizmów – „pożytecznym idiotą”. Teraz ku powszechnemu zdumieniu okazało się, że „pożyteczny idiota” zachował jednak swój rozum.

REKLAMA

Enfant terrible

Odwrotnie niż w szeregach lewicowo-liberalnego frontu ideologicznego, na luźno pojętej prawicy Lech Wałęsa w zasadzie nigdy nie był postacią ani cenioną, ani lubianą. Lwia część środowisk uchodzących za prawicowe za pierwszą i
najważniejszą uważa sprawę jego współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Jako kandydat na prezydenta Wałęsa zapowiadał dekomunizację, po czym jako prezydent wojował w niewybredny sposób z hałaśliwymi zwolennikami dekomunizacji. Po
wycofaniu się z czynnej polityki wielokrotnie brał udział – w charakterze „autorytetu moralnego” – w medialnych nagonkach „Gazety Wyborczej” na zwalczane przez nią stronnictwo parlamentarne. Przyjął nominację na członka groteskowej „rady mędrców” Unii Europejskiej. Gorsze wyskoki byłego prezydenta przez grzeczność przemilczmy. Fakty te nie powinny jednak przesłaniać nam istotnej prawdy: luźno pojmowana prawica zawsze stawiała Wałęsę pod pręgierzem za jego postawę zajmowaną w kwestiach drugorzędnych, a nie zasadniczych.

Dekomunizacja taka, jak wyobrażali ją sobie najgorętsi werbalnie jej zwolennicy, nigdy nie była postulatem realizowalnym. Lustracja, czyli spór o historię, przez lata służyła za temat zastępczy, rozpalający umysły Polaków, by
odwrócić ich uwagę od problemów aktualnych i znacznie ważniejszych: grabieżczej „prywatyzacji” majątku państwowego, podporządkowania polskiej gospodarki zewnętrznym ośrodkom decyzyjnym przy współdziałaniu kolejnych rządów w Warszawie, ślepego serwilizmu wobec Zachodu w polityce zagranicznej i stopniowego uszczuplania suwerenności państwa na rzecz zachodnich struktur politycznych, ekonomicznych i militarnych czy choćby zniszczenia systemu wychowania
szkolnego i oświaty, wskutek czego polskie szkoły i uczelnie opuszcza dziś z każdym rokiem coraz głupsza młodzież.

Państwowiec

Tymczasem w spuściźnie politycznej Wałęsy z lat 1990-1995 da się odnaleźć również elementy pozytywne. Jako bodaj jedyny polski polityk po 1989 roku podnosił on potrzebę utworzenia w Polsce silnego, spersonalizowanego ośrodka dyspozycji politycznej, czyli organu tego, co określa się mianem przywództwa państwowego. Postulował przywrócenie prezydentowi prawa wydawania dekretów z mocą ustawy. Opowiadał się za wyraźnym podporządkowaniem wojska głowie państwa poprzez postawienie na jego czele – na wzór przedwojenny – Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych, mianowanego przez prezydenta i jemu podlegającego. W 1992 roku zakwestionował słuszność jednowektorowej polityki zagranicznej, polegającej na zabiegach o jak najszybsze rozpuszczenie państwa polskiego w strukturach bloku zachodniego; sugerował utworzenie w Europie Środkowej osobnych struktur integracji, „NATO-bis i EWG-bis”. Żaden z tych postulatów nie doczekał się ostatecznie realizacji. Tym niemniej należy podkreślić, że nawet na samo rzucenie tego rodzaju haseł poza Wałęsą nie zdobył się w polskiej realnej polityce zupełnie nikt. Uczynił to jedynie prosty robotnik, pozbawiony nie tylko wykształcenia, ale i umiejętności poprawnego wysławiania się.

Nie wszystkie też konstruktywne postulaty polityczne Wałęsy kończyły się na gadaniu. Polityk ten przeprowadził skutecznie przynajmniej jedno posunięcie w kierunku wzmocnienia ustrojowej pozycji głowy państwa. „Mała konstytucja” z 17 października 1992 roku wprowadziła obowiązek każdorazowego opiniowania przez prezydenta nominacji ministrów: spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych i obrony narodowej. Wałęsa przeforsował pokrętną wykładnię tego przepisu, która sprowadzała się do tego, że wymienionych ministrów mianuje prezydent. W ten sposób związał MSW, MSZ i MON mocniej z pałacem prezydenckim, powiększając jego znaczenie jako ośrodka władzy. Stworzona przez Wałęsę instytucja „ministrów prezydenckich” przestała istnieć, gdy jej twórca przegrał wybory, a na jego miejsce przyszedł Aleksander Kwaśniewski.

Próba syntezy

Lechowi Wałęsie udało się również coś, co w polskiej polityce nie powiodło się nikomu innemu. Według znanego powiedzenia Jerzego Giedroycia, polityką polską rządzą dwie trumny – Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego. Zwolennicy obu tradycji politycznych nade wszystko lubią się ze sobą spierać, oskarżając drugą stronę o szkodzenie Polsce. Przed wyborami parlamentarnymi w 1993 roku ówczesny prezydent przystąpił d tworzenia własnego ugrupowania politycznego, któremu nadał nazwę Bezpartyjnego Bloku Wspierania Reform. Było to czytelne nawiązanie do tradycji piłsudczykowskiej, podobnie jak pomysły przywrócenia dekretów prezydenckich, odtworzenia GISZ czy integracji państw Międzymorza. Do Bezpartyjnego Bloku Wspierania Reform weszło Stronnictwo Narodowo- Demokratyczne, a jego akcesowi do BBWR patronował wówczas tygodnik „Myśl Polska”*. Tym sposobem Wałęsa symbolicznie połączył dwie ważne polskie tradycje polityczne, często – choć bezpodstawnie – uznawane za sprzeczne.

„Zagrożenie dla demokracji”

W okresie tzw. przemian ustrojowych w „Gazecie Wyborczej” nieustannie oskarżano Lecha Wałęsę o dążenie do dyktatury. „Wódz charyzmatyczny będzie ze złowrogą intuicją likwidował wszelkie odruchy niezależne, aż złamie kruchą polską demokrację” – piał ze zgrozy Adam Michnik przed wyborami prezydenckimi w 1990 roku. Pomylił się w swoich przewidywaniach – a szkoda, bo Polsce po 1989 roku lepiej od demoliberalizmu i politycznego zachodniactwa posłużyłaby ewolucja ustrojowa w stylu państw postsowieckich. Co godne podkreślenia, optykę gazety Michnika podzielali Jarosław i Lech Kaczyńscy. Jeszcze w wywiadzie udzielonym w 2007 roku francuskiej telewizji Lech Kaczyński, zapytany przez dziennikarza: „A zatem czy demokracja w Polsce była zagrożona po 1989 roku?”, odpowiedział: „Tak, do 1995 roku. A jeśli często mi zarzucano, mnie i mojemu bratu, że sukces Kwaśniewskiego był dla nas ulgą, to przyznam, że tak było. Ja wiem, że to spowoduje zgrzytanie zębów wielu antykomunistów polskich, że to nie jest politycznie poprawne, ale tak – przyznaję to, ponieważ uważałem, że Kwaśniewski, nawet jeśli jest człowiekiem z innej opcji politycznej niż moja, był mniejszym zagrożeniem dla demokracji niż Wałęsa”. Świadectwo to rzuca światło na rzekomo prawicowe przekonania obu Kaczyńskich. Istotnie, Wałęsie z jego mentalnością i wizją państwa bliżej było do niedookreślonego „zagrożenia dla demokracji” niż do „Gazety Wyborczej” – odwrotnie niż przeciętnemu demoliberałowi Kaczyńskiemu. Powyższe krótkie zestawienie pomysłów tego pierwszego jako prezydenta pokazuje, że mimo wszystkich
swoich wad, o których napisano już i powiedziano aż nadto wiele, jako czynny polityk w latach 1990-1995 wniósł on skromny pozytywny wkład do tak zwanej debaty publicznej w naszym kraju. Żadna inna osobistość ze świata polskiej polityki realnej ani wówczas, ani później nie sformułowała głośno tylu postulatów, które z konserwatywnego punktu widzenia zasługiwałyby na uwagę i poparcie – nawet jeżeli pozostały tylko postulatami. Co do budzącej nadzieję perspektywy „zagrożenia dla demokracji”, nie należy się oczywiście spodziewać, iż Lech Wałęsa powróci do życia politycznego i wezwie do rewolucji państwotwórczej czy rewolucji konserwatywnej. Musi to uczynić ktoś inny. Warto jednak zachować w pamięci choćby jego propozycje ustrojowe z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Skoro mógł je podnieść Wałęsa, dlaczego jego szlakiem nie mógłby podążyć ktoś lepiej od niego przygotowany?

REKLAMA