Wozinski: Tam, gdzie nie sięga państwo

REKLAMA

W górzystych rejonach Azji Południowo-Wschodniej rozciąga się obszar o powierzchni prawie 2,5 miliona km2, który tylko teoretycznie należy do pobliskich dziewięciu państw. W rzeczywistości jest to kraina zamieszkana przez ponad 80 milionów ludzi, którzy konsekwentnie wybierają życie poza Lewiatanem.

Naukowcy nadali tej krainie nazwę Zomia, wywodząc ją od określenia człowieka z gór stosowanego w językach tybetańsko-birmańskich. Jest to jednak sztuczna nazwa, gdyż miejscowa ludność jest na tyle zróżnicowana, że nie wykształciła żadnego jednolitego określenia na zamieszkiwane przez siebie tereny. Trudno dostępna kraina, zamieszkana przez setki różnych grup etnicznych, językowych i religijnych, nie kwalifikuje się zresztą do żadnej z kategorii tzw. cywilizowanego świata. W zasadzie jedyną cechą wspólną tej ziemi jest to, iż wszyscy jej mieszkańcy unikają państwa jak ognia.
Cechą charakterystyczną Azji Południowo-Wschodniej jest wielka jednolitość etniczna i językowa panująca w dolinach oraz zróżnicowanie w rejonach górskich i wyżynnych. Najlepszym przykładem są tu Chiny, gdzie dominującym językiem jest hanyu, czyli mowa używana pierwotnie na skromnym obszarze wokół stolicy państwa. Dziś językiem tym posługuje się 92% mieszkańców ChRL, ale stało się tak tylko i wyłącznie za sprawą ekspansji terytorialnej państwa chińskiego. W dawnych czasach ludność Chin posługiwała się wieloma różnymi, równorzędnymi liczbowo językami i dialektami, które dziś można spotkać jedynie na południowych rubieżach imperium. Świadczy to o tym, do jak wielkiej kolonizacji politycznej doszło w tym regionie.
Pierwsze azjatyckie państwa (i nie tylko leżące w Azji) tworzyły się w dolinach żyznych rzek i oparte były na pasożytowaniu na ludności rolniczej. Rolnicy uprawiający ryż byli idealnym materiałem do zawładnięcia dla pierwszych władców państw: prowadzili stacjonarne życie, a cały owoc ich pracy był widoczny jak na dłoni. Tak jak w Egipcie czy Mezopotamii, państwowi urzędnicy pobierali podatki, których wysokość odpowiadała wielkości poletek ryżowych. Rozmiar pierwszych państw-pasożytów był jednak ograniczony do promienia maksimum 300 km, gdyż poziom techniczny nie pozwalał wówczas na wydajny transport zagrabionego mienia do stolicy na większy dystans.
Mało kto dziś pamięta, że ok. 1000 roku przed Chrystusem w Chinach istniało wiele mniejszych państw, które nie wykraczały poza prawy brzeg rzeki Jangcy. Podobnie było zresztą w innych krajach tego regionu: Birmie, Laosie, Wietnamie czy Tajlandii. Wszystkie te państewka sięgały jedynie tak daleko, na ile pozwalał efektywny transport ryżu. Każdy władca musiał pilnować swoich poborców podatkowych, gdyż zdarzało się, że część z nich, która działa w znacznym oddaleniu od stolicy, uniezależniała się i zakładała własne państwo.

REKLAMA

Ucieczka przed lewiatanem
Naturalną i zrozumiałą reakcją na tworzenie się państw była ucieczka. W Chinach ludność uciekała na południe od Jangcy, na tereny dzisiejszych prowincji Yunnan, Guizhou i Guanxi, lecz – co bardzo istotne – nie zakładała nowych państw, tylko starała się żyć w sposób wolny. Z każdym wiekiem państwa z żyznych dolin zdobywały jednak przewagę i wypierały bezpaństwowców na coraz wyżej położone tereny, które coraz mniej nadawały się do uprawy ryżu. Uchodźcy zmuszeni byli przestawić się na uprawę roślin okopowych. Rośliny okopowe stały się wkrótce symbolem oporu przed państwami z żyznych dolin ryżowych, gdyż warzywa te można łatwo uprawiać w dowolnym miejscu, na mniejszą skalę, a poborca podatkowy nie mógł określić ich ilości tak łatwo jak w przypadku ryżu.
Naturalnym sprzymierzeńcem uciekających przed państwem był też klimat. Trwająca nawet do pół roku pora deszczowa sprawiała, że państwowe wojska miały ograniczone pole manewru i przez sześć miesięcy musiały w praktyce siedzieć bezczynnie na miejscu. Skaliste góry poprzecinane wartkimi potokami i rzekami stanowiły przeszkodę nie do przebycia dla niejednej armii, która pragnęła okiełznać uciekających przed podatkami. W zasadzie dopiero w XX wieku technika pozwoliła na pokonanie wielu barier, które wcześniej były nie do przebycia.
Stopniowy napór państw ze wszystkich stron świata: Chin od północy, Wietnamu od wschodu, Tajlandii od południa oraz Birmy i Indii od zachodu sprawił, że schronienie w Zomii znalazły setki różnych narodów, grup etnicznych oraz innych religijnych bądź politycznych dysydentów z całego regionu. Ludy, które wcześniej w spokoju zamieszkiwały żyzne rejony, zostały zepchnięte na margines. Nie znaczy to oczywiście, że państwa z dolin wypędziły wszystkich i zastąpiły ich nowymi osadnikami. Wręcz przeciwnie – przy pomocy krwawych podbojów podporządkowywano sobie kolejne ludy, czyniąc z nich niewolników lub kolaborantów. Do dziś Chińczycy posługujący się językiem han stanowią wielką mieszankę ludów, które podbijano na przestrzeni trzech tysiącleci.
Cechą wyróżniającą ludy Zomii jest ich kulturowy sprzeciw wobec włączenia do jakiegokolwiek organizmu państwowego. Wpierw toczyły krwawe bitwy o niezależność w dolinach, a później stawiały zdecydowany opór cyklicznym najazdom armii państw z nizin. Dzięki temu schronienie w trudno dostępnych terenach znajdowali uciekinierzy podczas prawie każdego wielkiego konfliktu lub prześladowania. Gdy w XVII wieku władzę w Chinach objęła dynastia mandżurska, na południu kraju znaleźli schronienie ludzie związani z dynastią Ming. W XIX wieku wielka fala zbiegów uciekła do Zomii po największym buncie chłopskim w historii – powstaniu tajpingów. Kolejna ogromna fala uciekinierów związana była ze zdobyciem władzy przez komunistów w 1949 roku, a ostatni wielki exodus miał miejsce w czasie nieludzkiej rewolucji kulturalnej w 1966 roku.

Wolność górali

Pomimo zmasowanych i cyklicznych ataków praktycznie do dziś żadnemu państwu nie udało się nigdy zdobyć pełnej kontroli nad górzystym pograniczem. Wielka w tym zasługa miejscowych, którzy unikając państwa, stosują niekonwencjonalne metody. Zamiast toczyć otwarte bitwy, stosują strategię rozproszenia, uniku. Doskonałą ilustracją takiego postępowania jest zdarzenie, które miało miejsce w XIX wieku, w czasie podboju prowincji Assam przez Birmę. W obawie przed inkorporacją do państwa cała ludność miasta Möng Hkawn uciekła w góry. Mieszkańcy Zomii opanowali tę taktykę do perfekcji i śmiało można ich nazwać nomadami podzwrotnikowych lasów deszczowych.
Gotowość do natychmiastowej zmiany miejsca zamieszkania wymaga jednak wielkiego poświęcenia w postaci życia na niższym poziomie cywilizacyjnym. Ludy Zomii żyją najczęściej z prymitywnego rolnictwa, pasterstwa lub zbieractwa. Kolejną cechą wyróżniającą te ludy jest także niechęć do wszystkiego, co jest praktykowane na żyznych nizinach, wśród państwowców. Zbiegowie z gór nie posiadają tradycji piśmiennej, lecz przede wszystkim ustną, gdyż pismo kojarzy im się kulturowo z urzędnikami i poborcami podatkowymi, wpisującymi ich w swoje rubryki. Nie wyznają religii ludzi z nizin, lecz czasem zwyczajnie na przekór praktykują religie animistyczne. Sporą popularnością wśród mieszkańców Zomii cieszy się także chrześcijaństwo, które nie jest oficjalną religią żadnego z państw w tym regionie, a zawiera element wyzwolenia z ziemskiej niewoli oraz buntu wobec ziemskich oprawców.
Co jednak istotne, ludy z gór Azji Południowo-Wschodniej nie posiadają pisma nie dlatego, że są prymitywne, lecz jest to ich własny i świadomy wybór. Prawie wszystkie z nich posiadały kiedyś własną tradycję spisaną, lecz odrzuciły ją w ramach zabezpieczenia się przed ewentualnym podbojem. Tradycja ustna pozwala bowiem na o wiele większą elastyczność w kształtowaniu własnej historii, którą mogą dopasować do obecnych warunków (tak właśnie postępują Romowie, którzy dzięki temu niczym kameleon potrafią zaadaptować się do dowolnego społeczeństwa, zachowując jednocześnie własną tożsamość). Niechęć do pisma oraz tradycji pisanej obrazują najlepiej powstania ludów z gór, które za jeden z najważniejszych celów biorą zawsze państwowe archiwa i urzędy oraz zawarte w nich informacje. Chcą w ten sposób wymazać się z oficjalnych, niewolących ich rejestrów.
Niespotykana nigdzie indziej specyfika regionu wymykała się zawsze zrozumieniu ludzi żyjących pod rządami państw. Gdy do Indochin zawitali Brytyjczycy i Francuzi, zetknęli się z sytuacją wykraczającą poza znane im standardy. W 1911 roku brytyjskie władze kolonialne zarządziły spis ludności w Birmie, lecz urzędnicy byli całkowicie bezradni. Okazało się, że nie istnieje żadne trwałe określenie na ludzi z gór. Ludzie z dolin mówili na nich: „zjadacze psów”, „ludzie z gór” lub „niewolnicy”, ale sami ludzie z gór nie określali siebie w żaden sposób. Ich nazewnictwo nie wykraczało poza daną osadę. Na dodatek wielu z nich było wielojęzycznych, a w jednej z wiosek Kaczinów, liczącej 130 gospodarstw, mówiono aż sześcioma językami (!). Istniała wprawdzie lokalna lingua franca, lecz zasadniczo strategią bezpaństwowców z gór było odejście od wszelkich kategorii. Do dziś przy okazji wszelkich spisów ludności odmawiają podania przynależności do jakiejkolwiek grupy językowej lub etnicznej. Na uwagę zasługuje także fakt, iż do ich strategii należy okresowa zmiana przynależności etnicznej lub językowej. Wiedzą, że tylko takie zachowanie ustrzeże ich przed wcieleniem do państwowej rubryki.
Powyższe zjawisko może się nam wydawać dziwne, lecz w rzeczywistości występuje nawet na naszym kontynencie. Wiemy o tym, że część osób zamieszkujących Polesie przy okazji spisów ludnościowych uważała się za „tutejszych”, co było zawsze tłumaczone ich zacofaniem. Zapomina się jednak o tym, że bagna Prypeci stanowiły od wieków naturalne miejsce ucieczki dla wielu zbiegów. Uciekający przed zniewoleniem chłopi zamieszkiwali tereny, które do dziś można przebyć w zasadzie jedynie przy pomocy czółen. Ich deklarację braku przynależności do jakiegokolwiek państwa należy według mnie tłumaczyć właśnie tym, że ich przodkowie znaleźli się na Polesiu właśnie w wyniku ucieczki przed państwem. Innym wielkim miejscem zbiegostwa były nadwołżańskie stepy, które zrodziły Kozaków. Podobnie jak mieszkańcy Zomii, Kozacy nie stanowili żadnego prymitywnego ludu, który zapóźnił się w stosunku do Moskwy czy też Rzeczypospolitej, lecz świadomie wybrali wolność (później oczywiście ją tracąc, o czym świadczy chociażby los Siczy Zaporoskiej).

Wysiłki państw

Państwowa propaganda czyni jednak zawsze ogromne wysiłki, aby ukazać ludność z niedostępnych wzgórz i gór jako barbarzyńców, którzy dopiero czekają na swoje ucywilizowanie. Podobnie Rzymianie za barbarzyńców uważali wszystkie ludy, które żyły poza ich państwem. Wprawdzie np. Celtowie posiadali własną kulturę, stojącą na dosyć wysokim poziomie, lecz państwowa propaganda uczyniła z nich wrogich i prymitywnych dzikusów. W XVIII wieku państwo chińskie prowadziło agresywną politykę podboju plemion południa, wysyłając na ich tereny aż 3 miliony lojalnych osadników. Według oficjalnej terminologii, ludy, które okazały lojalność i weszły pod administrację dynastii mandżurskiej, „wkraczały na mapę”. Sformułowanie to idealnie oddaje stosunek wszelkich państw do terenów, które nie zdążyły jeszcze wejść w orbitę ich dominacji. Nazywanie bezpaństwowców z gór barbarzyńcami dawało od zawsze pretekst do ich podboju. Skoro są niecywilizowani, trzeba ich podbić i ucywilizować (czytaj: włączyć do systemu podatkowego). Podobnie potraktowano chociażby plemiona pruskie w średniowieczu.
Swoją rzekomą wyższością szczyciły się wszystkie kultury funkcjonujące wokół centrów państw. Opowieści o niższości i prymitywizmie „dzikusów” gór funkcjonowały i nadal funkcjonują w Malezji, Tajlandii, Chinach, Birmie czy też Wietnamie. Swoją cywilizacyjną „wyższość” państwa te okazują w najbardziej barbarzyński sposób. Rząd Birmy, który nie ustaje w prześladowaniach ludu Karenów, niszczy jego skromne poletka uprawne, zakładając na nich miny. Chce w ten sposób sprawić, aby mieszkańcy gór sprowadzili się w doliny. Z kolei w czasie rebelii Hmongów w latach sześćdziesiątych generał Papas zwalczał niesubordynację napalmem. Armie państw roszczących sobie niesłuszne prawo do terytorium ludzi z gór nieustannie nęka miejscowych przy pomocy ataków helikopterami. Akcje te pokazują najlepiej, na czym polega „cywilizowanie” przy pomocy państwa.
Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednej cesze mieszkańców Zomii, która skutecznie zabezpiecza ich przed inwazją państw. Otóż wiele ludów żyjących w tej krainie nie posiada żadnej trwałej hierarchii społecznej, która umożliwiałaby wytworzenie się struktur państwowych wśród samych banitów lub też ułatwiałaby podbijającym narzucenie swojej władzy. Świetnym przykładem jest tu lud Lisu, który nie uznaje żadnego przywództwa ponad domowe gospodarstwo. Podobnie Kaczinowie, które nie uznają żadnych wodzów, zaś Hmongowie szczycą się tym, że nie posiadają własnego państwa.
W czasach kolonialnych o tej nietypowej cesze miejscowych najlepiej przekonali się Brytyjczycy, którzy swoim zwyczajem starannie dobierali kolaboranta – miejscowego przywódcę – i przy jego pomocy rządzili miejscową ludnością. Tymczasem próbując zdobyć dominację nad ludem Gumlao, ze zdumieniem spostrzegli, że nie posiada on żadnego przywódcy. Gdy ktoś zgadzał się zostać marionetkowym przywódcą, natychmiast go uśmiercano. Wobec takiego nastawienia do władzy Brytyjczycy byli całkowicie bezradni.
Jak jednak przekonuje James C. Scott, autor książki „The Art of Not Being Governed”, świat bezpaństwowej Zomii został w ostatnich latach szczególnie narażony na zagładę. Nowoczesna technika wojskowa (szczególnie helikoptery, sprzęt umożliwiający walkę w trudnych rejonach), a także postęp państwowej infrastruktury (koleje, autostrady, tamy) sprawiają, że kraina bezpaństwowych uciekinierów narażona jest na zagładę jak nigdy wcześniej. Ostatnie pół wieku stanowiło okres wielkich zdobyczy odniesionych przez pazerne państwa. Chiny dokonały agresywnego wejścia w Tybet i zanosi się na to, że ich ekspansja będzie się nasilała.
Żeby zrozumieć, czym dla Azji jest Zomia, musielibyśmy sobie wyobrazić sytuację, w której rewolucja bolszewicka zapanowałaby nad całą Europą, a niedobitki Polaków, Niemców, Węgrów czy też Czechów żyłyby w trudno dostępnych górskich terenach Alp. Ten katastroficzny scenariusz wydarzył się w Chinach, które stanowią jedno z najbardziej niebezpiecznych państw na świecie, zbudowane na krwi milionów ludzkich istnień. Całkowity podbój Zomii oznaczałby zagładę dla ludności, która nieustannie ratuje honor ludzkości, nie godząc się na życie w państwie.

REKLAMA