Łepkowski: W Syrii bez zmian!

REKLAMA

Po długiej rozmowie w cztery oczy na szczycie G8 w Irlandii Północnej prezydenci USA i Rosji, Barack Obama i Władimir Putin, oświadczyli, że nie doszli do porozumienia, w jaki sposób zakończyć trwający od ponad dwóch lat konflikt w Syrii. W rzeczywistości taki stan rzeczy jest bardzo korzystny dla obu stron.

Przyglądając się zdjęciom zrobionym po ostatnim spotkaniu przywódców USA i Federacji Rosyjskiej, odniosłem wrażenie, że obaj panowie ledwo kryją zadowolenie z faktu, iż oficjalnie nie osiągnęli porozumienia w sprawie Syrii.

REKLAMA

Bezczynność najlepszym rozwiązaniem

I trudno im się dziwić. Brak porozumienia między obydwoma mocarstwami daje podstawy do utrzymania status quo w Syrii. A to oznacza, że Stany Zjednoczone nie muszą się angażować w kolejny nieopłacalny z punktu widzenia ich interesów narodowych konflikt na antypodach. Zadaniem Rosji będzie teraz utrzymanie przy życiu osłabionego wojną domową reżimu Baszara al-Asada, który jeszcze bardziej będzie zobowiązany politycznie wobec Moskwy.

Amerykanie unikną przy okazji oskarżenia o wspieranie finansowe opozycyjnych wobec syryjskiej partii BAAS bojówek sunnickich, które stanowią trzon tzw. sił opozycyjnych.
Obecnie żadnym wpływowym siłom politycznym na świecie nie zależy na usunięciu Baszara al-Asada z funkcji prezydenta Syrii. Jest on bowiem jedynym gwarantem, że kraj ten nie stanie się bazą fundamentalizmu islamskiego.

Laiccy antyizraelici

Syria to państwo pełne sprzeczności. Z jednej strony społeczeństwo syryjskie jest najbardziej laickie, nowoczesne i zachodnie obyczajowo w świecie arabskim. Z drugiej strony polityka zagraniczna tego państwa jest programowo wroga wobec Izraela, zdystansowana wobec innych krajów arabskich, niechętna w stosunku do Europy i USA oraz coraz bardziej otwierająca się na kontakty z Iranem.

Paradoksem jest więc fakt, że laickie, lewicowe i programowo wrogie fundamentalizmowi państwo, rządzone przez zamknięty klan alawickich „odszczepieńców islamu”, jest jednocześnie jednym z największych sponsorów Hezbollahu (Partii Boga) – libańskiej partii politycznej islamskich szyitów – oraz palestyńskiego Hamasu (Zapału).

Media zachodnie, podając suche informacje o wojnie domowej w Syrii, całkowicie pomijają fakt, że podłożem rebelii w Syrii nie jest żadna próba ustanowienia demokracji czy społeczeństwa liberalnego, ale dążenie do odzyskania władzy przez większość sunnicką.

Dlaczego dyplomacja amerykańska miałaby popierać rebeliantów, którzy programowo są wrogo nastawieni wobec USA i ich sojuszników? Alawicki prezydent rządzący alawickim klanem w sunnickiej Syrii jest gwarantem utrzymania z daleka od władzy wszelkiej maści fanatyków religijnych. Od czasu kiedy w 1971 roku władzę w Syrii przejął prezydent Hafez al-Asad, praktycznie tylko alawici, stanowiący ok. 17 procent ludności, sprawują w tym kraju rządy.

Ale kim są owi tajemniczy alawici i dlaczego Amerykanom wcale nie opłaca się odsuwać ich od władzy?

Mit islamskiej jedności

Członkowie klanu prezydenckiego, jak i powiązanych z nim elit syryjskich są wyznawcami islamu alawickiego, nazywanego często sektą nusyryjską. Ten dziwny odłam islamu pochodzi od szyickiego ismailizmu. Nusyryjczycy akceptują niektóre doktryny chrześcijańskie, neoplatońskie, a także nauki Zaratustry i starożytne kulty astralne. Chociaż traktuje się ich jako muzułmanów, to dla większości sunnickiej są oni skrajnymi odstępcami od zasad koranicznych. Alawici podchodzą do pięciu obowiązków muzułmanina z daleko posuniętą obojętnością. Jednym z elementów nie do zaakceptowania przez pozostałe gałęzie islamu jest odrzucenie przez alawitów nakazu pielgrzymowania i modlitwy w kierunku Mekki. Nie uznając Koranu jako źródła prawa, czują się i zachowują jak Europejczycy. Nie obchodzą także większości muzułmańskich świąt, natomiast – co może zaskakiwać – bardzo uroczyście obchodzą chrześcijańskie Boże Narodzenie, zwane Laila al-Milad.

Zaraz po proroku Mahomecie szczególnym kultem w tej społeczności otoczony jest jego zięć, czwarty kalif Ali Ibn Abi Talib, który także przez szyitów jest uznawany za pierwszego imama i są mu przypisywane pewne cechy mesjańskie.

Trwały podział wyznawców islamu na charydżytów, alawitów, szyitów i sunnitów jest bardzo ważny w ocenie stosunków społeczno-politycznych panujących na Bliskim Wschodzie. Jako ludzie Zachodu spoglądamy na islam jako zwartą całość, gotową do wojny religijnej z niewiernymi. Tymczasem muzułmanie są najbardziej zantagonizowaną społecznością wyznaniową na naszej planecie. To właśnie kontrowersje wokół dziedziczenia prawa do przewodnictwa nad muzułmańską ummą, trwające od VII wieku, są przyczyną podziału, który rozsadza jedność islamu.

Dla reszty świata pytanie, kto był następcą Proroka, ma znaczenie czysto historyczne. Dla setek milionów muzułmanów odpowiedź na nie stanowi punkt odniesienia dla określenia swojej tożsamości religijnej. Szyici, podobnie jak alawici, wierzą ponad wszystko, że Mahomet wyznaczył podczas spotkania nad stawem Chumm swojego zięcia Alego na kalifa, którego władza będzie następnie przekazywana jego potomkom. Tymczasem tuż po śmierci Proroka kalifem (przywódcą muzułmanów) został wybrany Abu Bakr, co według szyitów było złamaniem woli Mahometa. To właśnie Abu Bakr wypowiedział słowa, które dzielą dzisiaj świat islamu: „O ludzie! Jeżeli oddajecie cześć Mahometowi, to Mahomet nie żyje; jeżeli zaś oddajecie cześć Bogu, to Bóg żyje”. W ten oto sposób wśród sunnitów zakazany jest wszelki kult wszystkiego i każdego, włącznie z samym prorokiem, prócz Boga. Zaś wszelka ikonografia – w przeciwieństwie do szyizmu – jest zakazana.

Podział ten jest bardzo ważny dla zrozumienia obecnej sytuacji w Syrii. Nikogo z tzw. rebeliantów występujących przeciw władzy alawickich elit nie interesuje demokracja, pluralizm czy wolny rynek. Te pojęcia są dla muzułmanów równie abstrakcyjne jak dla nas ich kłótnia o schedę po Mahomecie.

Większość amerykańskich polityków wie doskonale, że dla interesów amerykańskich stokroć lepsza jest sytuacja, kiedy Syrią rządzi skorumpowana lewicowa Partia Socjalistycznego Odrodzenia Arabskiego niż wahabiccy fundamentaliści. Amerykanie wiedzą, że prastarym konfliktem dzielącym muzułmanów można też odpowiednio kierować. Wystarczy choćby odpowiednio stymulować propagandę różniącą sunnitów i szyitów, aby świat muzułmański stanął w płomieniach wojny domowej.

Nowy prezydent Iranu

Innym powodem, dla którego należy zakończyć wszelkie zmiany polityczne w Syrii, jest zmiana na urzędzie prezydenta Iranu. Nowy prezydent-elekt tego kraju, 65-letni umiarkowany polityk i duchowny Hasan Rowhani, należy do krytyków polityki izolacjonistycznej Mahmuda Ahmadineżada i był blisko związany z byłym prezydentem Haszemim Rafsandżanim. Za rządów prezydenta reformatora Mohammada Chatamiego został wyznaczony na szefa delegacji na negocjacje nuklearne z wielkimi mocarstwami. Okazał się bardzo elastycznym dyplomatą. To on w 2003 roku zgodził się – ku zaskoczeniu i wściekłości irańskich środowisk radykalnie konserwatywnych – na dwuletnie zawieszenie wzbogacania uranu oraz przyjęcie protokołu dodatkowego do układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (NPT). Środowisko polityczne Mahmuda Ahmadineżada nie szczędziło inwektyw Rowhaniemu, który podpisując ten protokół, pozwolił na niezapowiadane inspekcje międzynarodowe irańskich instalacji nuklearnych.

Bez wątpienia Hasan Rowhami jest postrzegany przez fundamentalistów szyickich jako farbowany lis i wtyczka wywiadu zachodniego.

Z kolei zachodnia opinia publiczna postrzega jego wybór jako moment przełomu w napięciu, które o mało nie doprowadziło Bliskiego Wschodu na krawędź wielkiej wojny. Wielka Brytania już zaapelowała do Rowhaniego o działania, które zmniejszyłyby obawy społeczności międzynarodowej co do irańskiego programu jądrowego. Dla USA oznacza to, że kontynuowanie niepewnych zmian politycznych w Syrii nie ma sensu.

Syryjska wojna domowa nie jest żadnym spontanicznym zrywem, lecz z dawna przygotowaną rebelią. Jej zadaniem jest wykluczenie wojsk tego kraju w czasie izraelskiego ataku na irańskie instalacje jądrowe.

Znamienne, że rozpoczęła się 15 marca 2011 roku. W tym samym czasie Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej złożyła Radzie Bezpieczeństwa i przedstawicielom 35 państw wchodzących w skład Rady Gubernatorów MAEA raport, z którego wynikało, że w irańskich zakładach wzbogacania uranu od początku 2011 roku zainstalowano blisko 700 wirówek nowej technologii. Oznaczało to innymi słowy, że Iran znacznie przyspieszył swój program. Wcześniej rząd Izraela zapowiedział, że jeżeli Iran zgromadzi wystarczającą ilość wzbogaconego uranu do budowy choćby jednej bomby atomowej, to dojdzie do ataku prewencyjnego na jego terytorium.

Wiele wskazuje, że rebelia syryjska nie była przypadkiem, lecz z góry zaplanowaną i dobrze skonstruowaną logistycznie operacją wywiadowczą, mającą wyeliminować syryjskie siły zbrojne w czasie wojny z Iranem.

Pokerowe miny świetnych graczy

31 maja 2013 roku „The Washington Post” w komentarzu redakcyjnym uznał, że „ogłoszona w lutym przez szefa dyplomacji Johna Kerry’ego strategia wobec Syrii poniosła porażkę”. Polityka wspierania syryjskiej opozycji oraz przekonanie najbliższego otoczenia prezydenta Baszara al-Asada, że reżim przegrywa, okazały się w opinii dziennika niewypałem.
Można też na całą sprawę spojrzeć z zupełnie innej perspektywy domniemywając, że administracja Baracka Obamy umiejętnie przeczekała okres, kiedy Izrael wszelkimi możliwymi sposobami chciał wymusić atak na Iran. Dzięki „biernej” postawie Białego Domu Amerykanie nie tylko nie wdepnęli w kolejny Wietnam, ale w dodatku nie pozwolili zmienić Syrii w kolejny obóz fundamentalizmu sunnickiego.

Waszyngton wie doskonale, że połowa z tzw. rebeliantów to napływowi najemnicy lub fanatycy religijni ściągający do Syrii ze wszystkich stron świata arabskiego jak hieny na żer, a w skład trzonu wojsk operacyjnych walczących przeciw reżimowi Baszara al-Asada wchodzą głównie sunniccy dezerterzy z armii syryjskiej zainspirowani koncepcją Libijskiej Rady Narodowej, która w 2011 roku obaliła Muammara al-Kaddafiego.

Znamienne, że 29 lipca 2011 roku grupa siedmiu zbuntowanych oficerów armii narodowej powołała do życia Wolną Armię Syrii (WAS), zapewniając obserwatorów międzynarodowych, że formacja ta ma służyć jedynie do obrony demonstrantów cywilnych.

Biały Dom słusznie wstrzymał się z polityką zbrojenia tej formacji. Już po pół roku niewielki oddział stworzony rzekomo do obrony cywilnych demonstrantów przeobraził się w 22 bataliony, które są odpowiedzialne za napady typowo rabunkowe na patrole i konwoje lojalistów oraz zamachy bombowe wymierzone w armię narodową. Jednym słowem: WAS od początku powstała z myślą o budowie nowego reżimu wojskowego, którego jedynym celem było przejęcie władzy absolutnej w tym kraju.

„Niestety (…) administracja dała się ograć rosyjskiemu prezydentowi Władimirowi Putinowi, który dąży do przywrócenia wpływów Moskwy na Bliskim Wschodzie poprzez udaremnienie realizacji celu USA, jakim jest zmiana władzy w Syrii” – oceniają politykę amerykańską dziennikarze „The Washington Post”.

To bardzo naiwne i niezwykle jednowymiarowe myślenie. Tym razem należy jednak wyraźnie stanąć w obronie prezydenta Obamy, który zwyczajnie nie dał się wciągnąć wpływowemu lobby izraelskiemu w wojnę nie będącą w interesie USA. Nie można też powiedzieć, że Obama oddał Syrię w ręce Rosji. Syria jest rosyjską strefą wpływów od 1970 roku, kiedy władzę w Damaszku przejął Hafez al-Asad. Dla Rosjan był to bardzo cenny sojusznik. Szczególnie od czasu kiedy w 1973 roku Egipt rządzony przez Anwara Sadata przeszedł do obozu proamerykańskiego.

Utrzymanie syryjskiego status quo, szczególnie w sytuacji kiedy w Iranie zapowiada się zmiana polityki obronnej, jest w rzeczywistości sukcesem zarówno Waszyngtonu, jak i Moskwy. Obaj prezydenci mogą robić smutne i zawiedzione miny do kamer, ale nie dajmy się zwieść – to pokerowe miny świetnych graczy.

REKLAMA