Chodakiewicz: Naksalska rewolucja

REKLAMA

Naxalbari to miejscowość w stanie Bengal Zachodni, na północnym wschodzie Indii, tuż przy granicy z Nepalem. Jest to epicentrum tamtejszej maoistowskiej komuny, naksalitów. Stanley A. Weiss szacuje, że na 40% kraju tli się czerwona rebelia: „czerwony pas” od Biharu pod Himalajami do Karnataki na wybrzeżu Morza Arabskiego. Oznacza to, że 14 na 28 stanów kraju objętych jest rewolucją – jak podaje Salil Tripathi. Około 20 tys. towarzyszy otwarcie nosi broń w oddziałach leśnych, ponadto więcej niż 50 tys. operuje w podziemiu. Zważywszy że w Indiach żyje ponad miliard ludzi, nie jest to ani wielka organizacja, ani krwawa rewolucja (jeszcze). Według Devesha Kapura, liczba jej ofiar jest mniejsza (ponad 8 tys. ludzi przez ostatnią dekadę) niż na przykład tych poniesionych w wyniku walk wyznaniowych między hinduistami a muzułmanami.

Formalnie zaczęło się wszystko chyba od pierwszego zjazdu Kominternu w 1919 roku. Bolszewik hinduski Roy przekonał Lenina, że trzecioświatowe ruchy antykolonialne mogą być użyteczne dla czerwonych. Należało je infiltrować i sterować. Gdy rozbiją imperialistów pod przykrywką „frontów narodowowyzwoleńczych”, wtedy komuna już może wystąpić z otwartą przyłbicą. W międzyczasie powinno się tolerować reżimy i rebelie narodowo-bolszewickie, takie jak Czang Kaj-szeka w Chinach czy Atatürka w Turcji. Są one lepsze niż imperialiści. Jednak po zwycięstwie ruchów „narodowowyzwoleńczych” – o ile komunie nie uda się ich od zarania kontrolować – trzeba wydać bezpardonową walkę burżuazji. Rewolucja wchodzi w stadium otwarte. Cel: najpierw cudzoziemscy, biali imperialiści. A potem własne elity tradycyjne. Rżnąć, rżnąć, rżnąć!

REKLAMA

Z naksalitami zaczęło się właściwie od wywołanej przez komunę ruchawki w maju i czerwcu 1967 roku. Zginęło 10 osób. Było to katalizatorem do zwołania zjazdu czerwonych w maju 1968 roku. Rewolucjoniści z siedmiu stanów zebrali się na kongresie partyjnym. I trzecioświatowo odrzucili pozostałe światy: pierwszy (USA – jako „imperialistyczne”) i drugi (Sowiety – jako „rewizjonistyczne”). Wzięli za przykład Chiny Mao Tse-tunga. U siebie w Indiach należało bojkotować wybory i zwrócić się ku walce rewolucyjnej. Główny guru przedsięwzięcia to Charu Majumdar (Czaru Madżumdar). W 1968 roku wyprodukował swój manifest „Osiem dokumentów” oraz powołał do życia partię komunistyczną, z którą rozpoczął rewolucję (co krótko opisał Nadeem Ahmed w „Hindustan Times” z 9 maja 2003 r.). Według wskazówek Mao, zwycięstwo miała przynieść długa wojna partyzancka. Kierować nią miał Wszechindyjski Komitet Koordynacyjny Rewolucjonistów Komunistycznych (WKKRK).

Guru Madżumdar miał pewną charyzmę, ale niewystarczającą, aby zapobiec rozpadowi ruchu komunistycznego. Z WKKRK wyodrębniło się kilka grup. Najpotężniejsze to stara (promoskiewska) Komunistyczna Partia Indii (marksistowsko-leninowska) oraz madżumdarowska, nowa (propekińska) Komunistyczna Partia Indii (maoistowska). Ta ostatnia rozsypała się jeszcze na inne. Te działające bliżej Nepalu, gdzie obecnie maoiści – obaliwszy monarchię – dzierżą władzę, chętniej nazywają siebie „maoistowskimi”, a te w głębi Indii i na zachodzie kraju stosują inne nazwy. Naturalnie kłócą się między sobą i zwalczają, bo – jak napisała Arundhati Roy – „każda z nich uważa się za jedynie autentyczną (…) partię rewolucyjną (…). Każda z nich wierzy, że reszta po prostu źle interepretuje teorię komunistyczną i nie rozumie historii” (Arundhati Roy, „Walking with the Comrades” (Penguin, New York, 2012).

Co to za rewolucja?

O co chodzi towarzyszom? Szefostwu chodzi naturalnie o władzę. Natomiast prostemu ludowi o sprawiedliwość. Nawet nie dziejową. Uwiera ich system kastowy. I socjalizm biurokracji państwowej. W Indiach po cofaniu się wraz z dekolonizacją cywilizacji zachodniej powracają w ramach „demokracji parlamentarnej” rozmaite urządzenia tradycyjne. Co prawda konstytucja stanowi, że nie może być dyskryminacji, a dalit – czyli nieczyści, niedotykalni – są szczególnie chronieni prawem, jednak upośledzenie utrzymuje się w najlepsze. Nota bene dlatego chrześcijaństwo tak dobrze daje się zaszczepiać wśród najniższych kast. „Nie masz Greka…”. Uniwersalizm.

W przypadku naksalitów chodzi o adivasi, czyli o „tubylców”. Jest to grupa bardzo liczna i wielorodna. Twierdzi się, że oni właśnie byli pierwszymi ludźmi w Indiach. A cierpią dyskryminację, bowiem nie mają dość ziemi. Omija się ich w projektach przydziału gruntów. Co więcej, państwo konfiskuje ich gospodarstwa, kumuluje i przekazuje zamożnym farmerom i posiadaczom ziemskim. Wydzierżawia też firmom górniczym, bo na tych terenach są wielkie bogactwa mineralne.

Według parlamentarnego aktu komasacyjnego z 1996 roku, państwo może sobie zabierać ziemię, kiedy tylko sobie chce i komu chce. Mechanizm jest prosty. Urząd stanowy lokalizuje atrakcyjny kawałek ziemi. Czasami dzieje się to wedle biurokratycznego rozdzielnika, a czasami za pomocą łapówki od strony prywatnej zainteresowanej takim kąskiem. Następnie działkę czy gospodarstwo odbiera się właścicielowi i przekazuje stanowej agencji ziemskiej. A ta dzierżawi ziemię prywatnej stronie, zwykle korporacji. Naturalnie wszystko to dzieje się pod płaszczykiem dobra publicznego i jest to sankcjonowane prawem. Charakterystyczne jest, że w kwietniu 2010 roku rząd Indii utajnił raport na ten temat, a przynajmniej kluczową jego część, chociaż premier Manhoman Singh przyznał, że „mamy systematyczny brak sukcesu w dopuszczaniu ludzi plemiennych do udziału w nowoczesnym procesie gospodarczym, który stale wchodzi w ich przestrzeń życiową”, co odnotował Raman Kirpal („Tehelka”, 10 lipca 2010).

Władza to my!

Żerując na patologiach kapitalizmu politycznego, naksalici pchają naprzód swoją rewolucję. Naturalnie nie gardzą kasą z pospolitych operacji kryminalnych. Ekspropriacje są na porządku dziennym. Zdarzają się również porwania za okup. Najgłośniejsza tego typu akcja miała miejsce w stanie Orisa w marcu 2012 roku, gdy uprowadzono dwóch włoskich turystów. Jest to ciekawy przypadek – głównie dlatego, że naksalici uprzednio zabronili wycieczek turystycznych na kontrolowane przez siebie tereny. Oznacza to, że od tej pory będą bronić suwerenności terytoriów „wyzwolonych”, co chcą zakomunikować całemu światu. Oni są władzą, a nie rząd indyjski. Ponadto ujawnił się wątek ksenofobiczny, choć zwykle rewolucjoniści lubią turystów jako żywą reklamówkę propagandową. Są wyjątki – na przykład Czerwoni Khmerowie. Ci pędzili cudzoziemców od początku. Porwanie Włochów może znaczyć, że naksalici mają zamiar zaprowadzić po „wyzwoleniu” taki właśnie khmerski typ komuny.

Atakują instytucje władzy – na razie przede wszystkich siły bezpieczeństwa – i ochroniarzy firm prywatnych. W większości jest to typowa guerrilla, hit and run. Kilka ofiar – jakiś cieć na budowie, ormowiec. Ale czasami czerwoni odnoszą spektakularne sukcesy. Na przykład 6 kwietnia 2010 roku Partyzancka Armia Wyzwolenia Ludowego, kolejny klon naksalitów, zaatakowała kompanię rezerwistów policji przy ich bazie w dżungli. Zginęło 76 policjantów. Innym razem, 18 stycznia 2013 roku, zwabili w zasadzkę helikopter lotnictwa indyjskiego i go ostrzelali. Znali częstotliwości nadawania kanałem policyjnym, jak również sygnały świetlne, co opisał Sujan Dutta („The Telegraph Online”, 31 stycznia 2013). To już nie jest rozwydrzone chamstwo z motykami z 1967 roku. Ich taktyka wojenna pokazuje, że albo nauczyli się dużo sami, albo ktoś ich nieźle wykształcił w tej dziedzinie. Kto?

Poszczególni czerwoni komendanci zaczynają utrzymywać kontakty ponadregionalne, a nawet ponadpaństwowe. Indyjski wywiad odkrył ich ślady w Nepalu, Pakistanie, Birmie i Chinach. Na przykład – jak podało BBC (1 września 2010) – komendant Koteshwar Rao („Kishenij”) spotkał się z emisariuszami birmińskiej junty i „udało mi się posłać grupę kadr maoistowskich na szkolenie wojskowe” do tego kraju. Co więcej, czerwoni nie stronią od sojuszy z islamistami. Nawiązano bowiem kontakty z Laskar-e-Taiba. To ekstremiści, którzy w listopadzie 2008 roku zaatakowali Bombaj (Mumbai) i zabili 164 osoby. Ponadto „Times of India” (8 października 2011) podał, że pakistański wywiad wojskowy zaczął się układać z naksalitami. Obiecał im broń, którą miano szmuglować przez Nepal i Chiny.

Trudno powiedzieć, w jakim stopniu to wszystko kumuluje się w nadchodzącą ogólnopaństwową eksplozję. A może to tylko lokalne tąpnięcia? Jak by nie było, rząd Indii uznaje naksalitów „za większy problem niż terroryzm dżihadystów”. Stany pod ich kontrolą to nie tylko rolnictwo. Są tam złoża boksytów, złota, rud żelaza i innych metali. Rząd podjął kontrofensywę. Ponad 50 tys. wojska patroluje „czerwony pas” od Nepalu do Morza Arabskiego. Faktycznie operacje rewolucjonistów zostały ograniczone. Ale na jak długo? Jak uczył Mao: „pchaj; jeśli nie napotkasz oporu, to atakuj. A jeśli nieprzyjaciel zaatakuje, to uciekaj”.

Naksalici mają czas. Tymczasem władze są jak zwykle mało kompetentne. Wojsko jest skorumpowane. Żołnierze dają wysokie łapówki, aby znaleźć się w szeregach. Jest to dość intratne zatrudnienie i można sobie dorobić, łupiąc cywilów pod płaszczykiem zwalczania komuny. Ponadto dowódcy nie znają się na walkach kontrpartyzanckich.

Inne aspekty działań rządowych też nie nastrajają optymistycznie co do możliwości zaniknięcia rewolucji. Kwitnie korupcja w sądownictwie. Na przykład ludność podała do sądu firmę górniczą Vedanta. Miała ona zanieczyszczać środowisko i łamać prawa człowieka. No to sędzia zabrał firmie koncesję i oddał innej – Sterlite Industries, w której sam jest udziałowcem. Nie widział konfliktu interesów.

Niewydolny system prawny robi męczenników z czerwonych i ich sympatyków. Przykładem jest tu sprawa dr. Binayaka Sena. Leczył biednych i współpracował z komuną. Został aresztowany w 2007 roku, był przetrzymywany bez kaucji przez dwa lata, a następnie został skazany na dożywocie za „związki z nielegalną organizacją”. Na dodatek skazano go z tego samego paragrafu, którego Brytyjczycy użyli, aby zapuszkować Mahatmę Gandhiego. Zaprawdę kiepskie p.r. Można go skazać, ale łagodniej i z innego paragrafu.

Jakie jest wyjście? Centralistyczny reżim w New Dehli powinien przywrócić autonomiczne regiony i samorządność, którą cieszyli się tubylcy pod rządami brytyjskich kolonialistów. Wtedy ludzie sami mogliby się dużo skuteczniej bronić przed naksalitami. I być może udałoby się ograniczyć kapitalizm polityczny. Nie szedłby on już z centrum, a tylko generowałby się lokalnie. A wiadomo – ci, co kradną u siebie w wiosce, kradną na mniejszą skalę ze względu na sąsiadów. Budują się też w wiosce, aby się popisać przed sąsiadami, a nie wyjeżdżają ze zrabowaną kasą do Singapuru czy Ameryki, aby być bezpiecznym i przed indyjskim prawem, i przed rewolucyjnym bezprawiem. No i gdy mają własność na miejscu, to stawiają dużo większy opór komunie. Bronią własnego.

REKLAMA