Związkowcy postanowili u progu wakacji uderzyć w palący „problem” społeczny. Działacze Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych (organizacja powiązana z SLD) zamierzają lobbować na rzecz ustawowego zmniejszenia liczby godzin, które pracownicy zatrudnieni na umowę o pracę powinni wyrobić w ciągu tygodnia. Związkowcy zamiast 40 godzin wolą pracować 38 godzin tygodniowo. Zmiana prawa ma sprawić, że pracownicy będą „mniej zestresowani i bardziej wypoczęci”. Przy okazji mają nadzieję, że zwiększy się liczba miejsc pracy, a pensje „pozostaną na niezmienionym poziomie”.
Związkową fantasmagorię celnie wypunktował m.in. Witold Falkowski, prezes Instytutu Ludwiga von Misesa. Jego zdaniem „propozycja ustawowego ograniczenia czasu pracy (…) należy do kategorii pomysłów, której można by nadać roboczą nazwę »jak uszczęśliwić ludzkość za pomocą dekretu?«”. Od razu bowiem nasuwa się pytanie: „dlaczego proponuje się ograniczenie [czasu pracy] do 38, a nie np. 10 godzin, skoro wprowadzenie takiej regulacji miałoby przynieść gospodarce »same korzyści«?”. „A może skrócić tydzień pracy do 0 godzin?” – zapytał retorycznie Falkowski na portalu natemat.pl.
Pomysł OPZZ opiera się na błędnym założeniu, że da się wyliczyć, jak długo pracownik powinien pracować. Tymczasem „to, jak dużo ludzie pracują, zależy od mnóstwa czynników, takich jak indywidualne preferencje i potrzeby finansowe, rodzaj pracy (ciężka, lekka, fizyczna, umysłowa, sezonowa itd.), warunki zewnętrzne (klimat, pora roku, pora dnia), narzędzia i stopień automatyzacji, infrastruktura, poziom technologiczny gospodarki, poziom technologiczny i dyscyplina pracowników, otoczenie kulturowe, tradycja itd., itp.”.
Jak podkreślił prezes zaprzyjaźnionego z nami Instytutu, tym, co sprawia, że „możemy pracować krócej i z mniejszym wysiłkiem” niż np. 100 lat temu, jest wolny rynek, który „stymulował rozwiązania ułatwiające pracę, a nawet zastępujące człowieka w pracy”. To „nie za sprawą złotoustych cudotwórców związkowych” pracujemy dziś mniej niż nasi dziadkowie i pradziadkowie, lecz „dzięki akumulacji kapitału, wynalazkom, pomysłowości, przedsiębiorczości”.
Warto przy okazji zauważyć, że postulaty związkowców są niespójne. – Jeśli [działacze] chcą zwiększenia liczby miejsc pracy, to powinni walczyć z maszynami (jak to robili w XIX-wiecznej Anglii). A jeśli chcą więcej czasu wolnego dla pracowników, to powinni walczyć o jak największą automatyzację produkcji i wyeliminowanie z niej pracy ludzkiej – czytamy na natemat.pl w artykule szefa Instytutu.
Co ciekawe, do pomysłu OPZZ z pewną rezerwą odniósł się także związek zawodowy NSZZ „Solidarność”. Marek Lewandowski, rzecznik prasowy Komisji Krajowej tej organizacji, podkreślił, że „przede wszystkim trzeba skupić się na egzekwowaniu obowiązującego prawa”.
Oczywiście przynajmniej w jednym „Solidarność” i OPZZ są zgodne. – Nie należy dopuszczać do dalszego uelastyczniania rynku pracy, tak aby Polacy pracowali mniej godzin – stwierdził. Zamiast tego „należy usztywniać, a nie uelastyczniać” prawo pracy i wymuszać podnoszenie zarobków. – Tylko presja płacowa wymusi na przedsiębiorcach rozwój i inwestycje w technologie, które będą poprawiały wydajność – odpłynął w inną rzeczywistości związkowiec…