Szymowski: Polski system edukacji? Socjalistyczna równia pochyła!

REKLAMA

100 milionów złotych wyda resort edukacji na pomoc dla zwalnianych nauczycieli. W tym roku ma być ich 7 tysięcy. Zaczynający się właśnie rok szkolny upłynie pod znakiem bałaganu, terroru ideologii gender, awantury o podręczniki i kłótnie środowisk rodziców z MEN o przymusową edukację sześciolatków.

100 milionów złotych – taką kwotę wyasygnował resort edukacji na pomoc dla zwalnianych nauczycieli. W tym roku, z powodu zamykania szkół, niżu demograficznego i państwowej polityki edukacyjnej, pracę straci 7 tysięcy nauczycieli. Pedagodzy chcący założyć własną działalność gospodarczą lub przekwalifikować się mogą liczyć na wsparcie państwa. Pieniądze pochodzą z dofinansowywania od Unii Europejskiej. Jeśli podzielić kwotę przez liczbę nauczycieli, okazuje się, że na przekwalifikowanie jednego pedagoga państwo (czyli podatnik) zapłaci niemal 13 tysięcy złotych.

REKLAMA

Kontrowersyjne pomysły

Informacja o 100 milionach złotych natychmiast wzbudziła kontrowersje i sprzeciw przedstawicieli innych grup społecznych, którzy – zmuszani do zmiany pracy – nie mogli liczyć na tak duże dofinansowanie. Emocje podgrzewał dodatkowo lider Związku Nauczycielstwa Polskiego – Sławomir Broniarz. W wypowiedzi dla Polskiego Radia wyraził on nadzieję, że pieniądze te nie trafią do firm szkoleniowych, a zasilą nauczycieli. Sprawa trafiła w minionym tygodniu na czołówki mediów. A była tylko jednym z wielu złych i kontrowersyjnych pomysłów edukacyjnych wprowadzanych właśnie w życie.

Prawie dwa tygodnie wcześniej „Rzeczpospolita” opublikowała wstrząsający artykuł „MEN ukrywa dane”, z którego wynikało, że resort Krystyny Szumilas – propagujący obowiązek szkolny dla sześciolatków – zataił przed społeczeństwem ważne informacje. Chodziło o wyniki badań naukowych przeprowadzonych przez profesora Krzysztofa Konarzewskiego – pracownika Instytutu Badań Edukacyjnych. Naukowiec w 2011 roku przeprowadził analizę danych zebranych przez CBOS w ramach badania opinii rodziców dzieci urodzonych w latach 2004-2007. Z badań wynikało, że co czwarty sześciolatek po rozpoczęciu nauki traci do niej entuzjazm. Tymczasem wśród siedmiolatków takie zjawisko jest aż trzy razy rzadsze. Był to więc koronny argument przeciwko obowiązkowej edukacji sześciolatków. Sprawa nie wywołała jednak skandalu (a powinna była). Tymczasem mimo ujawnienia tej afery minęły dwa tygodnie i Sejm przegłosował nowelizację ustawy o systemie oświaty. Zakłada ona obowiązek szkolny od 2014 roku dla sześciolatków urodzonych w pierwszej połowie 2008 roku. Dzieci urodzone w okresie lipiec-grudzień 2008 roku pójdą do szkół w roku kolejnym. W ten sposób władza zdecydowała za rodziców, kiedy ich dzieci mają iść do szkoły. Podczas prac nad ustawą lekceważono głosy przedstawicieli środowisk rodziców (w tym stowarzyszenia prowadzącego akcję „Ratuj Maluchy”), które domagają się, aby to rodzice mieli wolną rękę w decydowaniu o tym, kiedy ich pociechy mają pójść do szkoły.

Awantura o podręczniki

To jednak nie koniec skandali. Rok 2013 to moment, kiedy rodzice muszą najwięcej pieniędzy wydać na wyprawkę. Komplet podręczników to koszt 350-400 złotych, tornister kosztuje 100-150 zł, dodatkowe kilkadziesiąt złotych trzeba wydać na zeszyty, piórnik, przybory do pisania itp. Koszt wyprawki dla jednego dziecka może się zamknąć w 600 złotych, co dla przeciętnej polskiej rodziny jest sumą odczuwalną. Resort Krystyny Szumilas znalazł więc 52 miliony złotych na dofinansowanie zakupów podręczników. Aby dostać dofinansowanie, pokonać trzeba całą biurokratyczną procedurę, która zabiera dużo czasu. Problem w tym, że wydatki te – nieważne, czy z kieszeni rodzica, czy z pieniędzy podatnika – są stracone, a pieniądze wyrzucone w błoto. Wyprawka jest tak droga, ponieważ mały uczeń musi wziąć do tornistra grube i ciężkie podręczniki, których część w ogóle nie powinna być drukowana. Do tego dochodzą lektury, dodatkowe podręczniki, zeszyty do ćwiczeń itp. Rezultatem są szokujące dane dotyczące chorób kręgosłupa już u najmłodszych dzieci.

Podręczniki szkolne to obszar jeszcze innych afer – skrzętnie skrywanych przed opinią publiczną. Aby podręcznik mógł zostać wykorzystywany w szkole, musi być „zatwierdzony” decyzją administracyjną, czyli urzędniczym wpisem. Dla wydawców podręczników sprawa „zatwierdzenia” jest więc kluczowym aspektem biznesu. „Zatwierdzenie” podręcznika oznacza, iż kupi go kilkaset tysięcy uczniów, a więc marża wydawcy będzie zapłacona kilkaset tysięcy razy. Dla urzędnika odpowiedzialnego za podręczniki jest to świetna okazja, żeby wziąć łapówkę. Problem już nawet nie w tych łapówkach. Problem w jakości podręczników „zatwierdzanych” przez lewackich urzędników MEN. I problem w ich ilości. Im więcej „zatwierdzeń” się wyda, tym więcej łapówek można wziąć. A potem trzeba rodziców zmusić do ich kupowania, czego ubocznym skutkiem są choroby kręgosłupa u dzieci.

Lewacka propaganda

Choroby kręgosłupa da się jednak wyleczyć. Znacznie gorszym skutkiem podręczników są skrzywienia, które ich treści dokonują w umysłach uczniów. Przykładem mogą być podręczniki do nauki przedsiębiorczości i ekonomii, z których można się dowiedzieć, że podstawą rozwoju gospodarczego jest interwencjonizm państwowy, zaś najgorszym systemem jest wolny rynek, bo „zmusza do niezdrowej rywalizacji”. Osobną częścią nauki przedsiębiorczości jest wiedza na temat dotacji unijnych. Skutkiem takiej oświaty będzie wychowanie tysięcy młodych ludzi przekonanych, że nie warto brać losu w swoje ręce, i mających świadomość, że niczego się nie osiągnie bez unijnych dotacji.

W ostatnich latach system edukacji odchodzi powoli od nauczania historii, ograniczając dodatkowo pozostałe przedmioty. W rezultacie szkoła staje się coraz mniej efektywna. Przekazuje jedynie taką wiedzę, jaka potrzebna jest do funkcjonowania leminga. Proces edukacji daje coraz gorsze efekty, a szkolne mury opuszcza coraz więcej młodzieży niedoedukowanej (najdelikatniej rzecz ujmując). Doskonałym tego przykładem są testy maturalne, które „egzamin dojrzałości” pozwalają zdać coraz głupszym żakom. Maturę można dziś zdać mimo takich przypadłości jak np. dysleksja lub dysgrafia.

Najgorsza jest jednak lewacka propaganda wdrażana siłą do umysłów uczniów. Jej apogeum stanowi seksedukacja, która jeszcze nie jest obowiązkowa w przedszkolu (niedługo; według zamiarów resortu edukacji, ma wkrótce objąć czterolatków). Założenia programowe do seksedukacji (dostępne na stronach różnych organizacji, np. Stowarzyszenia Lambda) opierają się na trzech filarach. Pierwszym jest zawoalowana krytyka instytucji rodziny, małżeństwa i Kościoła jako źródeł większości problemów. Drugim jest bełkot na temat „tożsamości płciowej”, z której można się „wyzwolić”, jeśli tylko się tego zechce. Trzecim wreszcie jest nauka technik seksualnych (hetero i homo) – m.in. nauka naciągania prezerwatywy serwowana 12-letnim dziewczynkom. Do tego dochodzi propaganda zachęcająca najmłodszych do masturbacji i wmawiająca im konieczność „tolerancji”.

Proste rozwiązanie

Trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te problemy wynikają ze złego systemu oświaty, w którym nadrzędną zasadą jest państwowa kontrola. Od dekad głównym argumentem za istnieniem państwowej edukacji jest konieczność zapewnienia prawa do nauki osobom najbiedniejszym, które w kapitalizmie nie mogłyby pójść do szkół. Szlachetna idea edukacji i oświaty została przez ostatnie lata zniszczona przez terror urzędników podejmujących najważniejsze decyzje. Jeśli przyjmiemy, że chcemy mieć społeczeństwo wykształcone, ale pozbawione urzędniczego terroru, to rozwiązanie jest proste. Wystarczy sprywatyzować szkolnictwo i wprowadzić bony (lub czeki) edukacyjne. Taki bon dostanie rodzic na każde dziecko i zaniesie je do tej szkoły, w której będzie chciał, aby jego dziecko się uczyło. Za każdy bon państwo będzie płaciło określoną kwotę pieniędzy. Stworzy to z jednej strony naturalną, rynkową rywalizację o względy klienta (rodzica), a więc wymusi natychmiastowe podniesienie standardów edukacyjnych (narkomania w szkole, chuligaństwo, chamstwo znikną jak ręką odjął). Z drugiej zaś strony odda władzę nad systemem edukacji rodzicom. To zaś spowoduje konieczność rozwiązania ministerstwa edukacji i wszystkich podległych mu instytucji i zwolnienia armii szkodliwych urzędników. Niech już pieniądze na opłaty za edukację pochodzą z budżetu państwa. Jako podatnik, patriota i państwowiec nie widzę problemu w tym, aby pieniądze z moich podatków były przeznaczane na edukację dzieci i młodzieży. Nieważne, czy moich, czy cudzych. Natomiast na armię szkodliwych urzędników nie mam zamiaru przeznaczać ani jednej złotówki. O czym coraz bardziej się przekonuję, widząc zmiany w systemie edukacji zafundowane nam przez duet Tusk-Szumilas.

REKLAMA