Nauczyciel: Polemika z Szymowskim. Jak to jest z tą polską edukacją?

REKLAMA

Bardzo cenię Pana Leszka Szymowskiego jako odważnego dziennikarza śledczego, ale widzę, jak czasami zagalopowuje się za bardzo i za daleko. Tak jest również w przypadku jego artykułu „Edukacyjna równia pochyła” z nr 37-38 „NCz!” (fragment dostępny online tutaj: kliknij). Ponieważ sam jestem czynnym zawodowo nauczycielem, pracującym w szkołach na wsi, wiele spraw widzę inaczej niż Pan Szymowski.

Jestem oczywiście zwolennikiem bonów edukacyjnych lub innego rodzaju zdrowego prywatyzowania szkół, wrogiem panoszącego się urzędactwa (forma użyta celowo), państwowej edukacji i co za tym idzie – chorych, lewackich pomysłów programowych wciskanych społeczeństwu (obowiązek szkolny dla sześciolatków, seksedukacja itp.), ale dalej nie wszystko jest tak jednoznaczne, jak przedstawił to Pan Szymowski.

REKLAMA

Wyrzucili i złych, i dobrych

Żeby napisać jak najkrócej, postaram się pisać o konkretnych sprawach poruszanych przez niego w jego tekście. 7 tysięcy nauczycieli zostało zwolnionych i nie była to selekcja pozytywna, która wyeliminowała „złych” nauczycieli, tylko wszystkich tych, którzy pracowali w zamykanej szkole. Dobrych i złych. Uczniowie, którym przyszło zmienić szkołę, musieli zapewne „zagęścić” klasy w tej szkole, do której trafili, co nie będzie korzyścią ani dla nich, ani dla tych, do których dołączą – zaś rząd (lub samorząd, a ten też z podatków żyje) zaoszczędził na pensjach zwalnianych naprawdę spore pieniądze, które w ciągu roku na pewno przekraczały owe 13 tys. złotych na nauczyciela.

Ludzie ci stracili pracę, a więc środki do życia, a 13 tysięcy ma wystarczyć na rozkręcenie własnego interesu! Chyba dość oczywiste jest, jak śmieszną kwotą są takie pieniądze, kiedy zamierza się rozkręcić własną działalność w naszych realiach gospodarczych. W większości przypadków najpierw całą kwotę „pożrą” opłaty, koszty i formalności urzędowe, a następnie interes upadnie, zasilając „przedsiębiorcą” szeregi bezrobotnych. W dodatku wcale nie wiadomo, czy pieniądze te dotrą do samych nauczycieli, czy raczej tylko do urzędników albo czy zostaną przekazane firmom szkoleniowym.

Jakże niewielką kwotą jest krzyczące o pomstę do nieba już w pierwszym akapicie, wydarte społeczeństwu w podatkach 100 milionów złotych przeznaczone na przekwalifikowanie nauczycieli, kiedy wspomnimy, jak lekką ręką rząd wydaje i większe pieniądze na zwykłe głupstwa.

Szkolenia Panu Bogu w okno

Szkolenia! Obecnie niemal każdy nauczyciel oprócz studiów związanych z jego specjalnością ukończył jakieś studia podyplomowe, często na kilku kierunkach, a w różnego rodzaju szkoleniach – krótszych, dłuższych, płatnych lub bezpłatnych – chce albo musi brać udział w ciągu każdego roku szkolnego. Na podstawie własnego doświadczenia jednak śmiało mogę powiedzieć, że szkolenia te mają niewielką wartość dla szkół, uczniów i samych nauczycieli, za to nieraz dezorganizują plan działania szkoły. Zwykle cały pożytek ze szkolenia to adekwatne zaświadczenie o ukończeniu szkolenia, papierek do teczki, zwykle też nie dający żadnych uprawnień, a świadczący o „aktywności” nauczyciela w ciągłym „samorozwoju”.

Żeby nauczyciele się nie nudzili i zapewne żeby nie mieli czasu na głębszą refleksję na temat otaczającego ich (chorego) świata, ale także chyba żeby mieć mniej czasu na „uczenie uczniów”, od kilkunastu lat (ja pamiętam z 15 wstecz) niemal co roku wprowadzany jest nowy pomysł najwyższych urzędników państwowych, nowa reforma, nowy program wymyślony wprost za biurkiem do wdrożenia w szkole. Powoduje to totalne zakręcenie dyrekcji nadmiarem spraw i zadań oraz zupełnie zbędną, pozaedukacyjną pracę nauczycieli.

Na szczęście nie jest źle

Nie dlatego, ale POMIMO to szkoła polska stoi mocno! Bo oto:

„Mądrość polskich uczniów pochodną autorytetu nauczycieli. Amerykańska dziennikarka Amanda Ripley przeprowadziła badania na uczniach w USA, Finlandii, Korei Południowej, a także w Polsce. Wyniki stawiają nasz kraj w ścisłej czołówce. Bodźcem do przeprowadzenia badania były problemy, jakie miała firma produkująca ciasteczka ze znalezieniem pracowników, którzy potrafiliby sprostać wymaganiom stawianym przez nowoczesne systemy produkcyjne. Badanie wskazało, że na świecie jest niewiele miejsc, w których dzieci uczy się myślenia, a do nauki podchodzi się poważnie. Wśród światowej czołówki znalazła się Polska. Dziennikarka poszła więc w swych poszukiwaniach o krok dalej – zapytała »dlaczego?«. Okazało się, że w Polsce przywiązuje się więcej wagi do nauki niż w pozostałych krajach. Nauczyciele w Polsce nie tylko wymagają od swych podopiecznych więcej, ale również cieszą się wśród nich znacznie wyższym zaufaniem i autorytetem. Okazuje się więc, że najlepsze wyniki w nauce osiąga się wtedy, gdy w parze z wiedzą idzie prestiż”. (cytat z „Kuriera Edukacyjnego” – tygodnika wydawnictwa Operon)

Może gdzie indziej jest gorzej, a nie u nas lepiej, ale myślę, że i to w dzisiejszych czasach jest niemało. Dzięki polskim nauczycielom właśnie. Mam wiadomości od znajomych w Irlandii czy Anglii, których dzieci uczęszczają tam do zwykłych szkół, że jest dużo prawdy w tym, że u nas jednak jest nacisk na naukę, a nie zabawę. Martwię się tym ciągłym antagonizowaniem różnych grup społecznych i zawodowych. Nauczyciele są już dyżurnymi chłopcami do bicia, zgodnie z kalendarzem roku szkolnego. Obawiam się, że pisanie w sposób, w jaki uczynił to Leszek Szymowski, nie służy dobrze ani sprawie liberalnego konserwatyzmu (bo nauczycieli oburzy i zniechęci), ani integracji społeczeństwa, której potrzebujemy, żeby zmienić życie w naszej Ojczyźnie na lepsze.

PS. Pomimo iż także we mnie co roku budzi się wściekłość, że ceny podręczników szkolnych są tak wysokie, a celowe, czasem drobne modyfikowanie ich treści wyklucza możliwość odkupienia starszych egzemplarzy za mniejsze pieniądze, zdaję sobie sprawę, że to element gry – ułomnej bo ułomnej, ale jednak gry rynkowej. Większe wydatki na nowe podręczniki, więcej pracy i większy dochód dla wydawnictw, pracowników i państwa. Ostatnia sprawa to krzywe kręgosłupy dzieciaków od ciężkich tornistrów (na marginesie: tornister można kupić za 30-60 zł, a nie tylko za 100-150 zł). Z doświadczenia wiem, że najmłodsze dzieciaki z pierwszej i drugiej klasy podstawówki niemal nie noszą tych rzeczywiście dość ciężkich, kilkukilogramowych tornistrów, gdyż przywożone i przyprowadzane są do szkoły przez rodziców lub dziadków, którzy biorą ciężar w swoje ręce. Starsze dzieci powinny i z reguły bez wysiłku potrafią podołać szkolnym ciężarom w tornistrze – nie przesadzajmy, większość z nas będzie musiała w życiu dorosłym mierzyć się z dużo większymi ciężarami. Tornister nas nie zabije, a wzmocni, skrzywienia kręgosłupa zaś biorą się zwłaszcza z powodu niewłaściwego odżywiania się (nadmiar węglowodanów, braki dobrego białka i tłuszczu) i fatalnego dla dzieci zmuszania ich do nieruchomego przesiadywania na lekcjach w szkole oraz własnych złych nawyków przesiadywania przed komputerem w domu.

(Artur Żukow, czytelnik)

Czytaj również: Szymowski. Polski system edukacji? Socjalistyczna równia pochyła!

REKLAMA