Chodakiewicz: Ballada o broni

REKLAMA

Ballada o Broni
(Tekst pochodzi z 42 nr „NCz!” do środy w kioskach.)
Nie, nie o Bronisławie. O broni. O giwerach, klamkach, jak to Prezes powiada. Zaczęło się tak. Jak byłem mały w PRL, to fascynowały mnie militaria. Kiedyś nawet po powrocie z wakacji na Mazurach wparowałem w Stahlhelmie i z maską gazową na lekcję religii u ks. Henia Michalaka (a może też ks. Jurka Popiełuszki, który się z nim kumplował po sąsiedzku via ks. prałat Teofil Bogucki, który ze św. Jana Kantego od mych Autorów na Sadach przeniósł się do św. Stanisława Kostki do mej babci na pl. Wilsona). Militaria skonfiskowano i do dziś nie zwrócono. Ale tam, hełm. Not a big deal. Przebaczam i błagam o przebaczenie, bo dałem księdzom urwisowatością popalić.
Tak na prawdę to chciałem mieć wiatrówkę. Całe swoje kieszonkowe potrafiłem wystrzelać w wesołym miasteczku, które raz na jakiś czas rozbijało się za „górkami,” starymi carskimi fortami na Sadach. Albo waliłem na wakacjach nad morzem. Gdziekolwiek. Marudziłem Autorom o tą wiatrówkę, w końcu Autor wziął mnie do sklepu. A tam kiszka. W komunie trzeba było mieć zezwolenie. A jako bywszyje ludi czyli liszeńcy niet propisku. I koniec. PRL mordował wszystko, nawet dziecinne marzenia. A może przede wszystkim.
W socjalistycznej Danii, która była pierwszym krokiem do wolności z czterdzieści lat temu, nikt z rodziny czy przyjaciół nie miał broni. Jednak przez osmozę zaraziłem swego malutkiego kuzyna swymi reakcyjnymi odruchami militarystycznymi i jest teraz duńskim komandosem. Przewijamy 40 lat do tyłu. Jak byłem kaczorem, zawsze wujek i ciocia pozwalali mi powalić do woli w Tivoli i Bakken; prułem z maszynowej wiatrówki najchętniej, z wielką przyjemnością długachnymi seriami miażdrząc pięcioramienną gwiazdę czerwoną. I tak w kółko. Do znudzenia, potem długi haust odwykówki PRL, aż do następnego powrotu na wolność.
Tak było aż do Kalifornii. Tam był raj broni. Przynajmniej ponad 30 lat temu. „Nie pozwolimy sobie w kij dmuchać: Ja, Smith i Wesson” uśmiechały się nalepki na zderzaki parafrazą z Clinta Eastwooda aka Dirty Harry wyrażając opinię przeciętnego obywatela o prawie do samoobrony. Zresztą Clint był wtedy burmistrzem Carmel. Ronald Reagan prezydentem.

Teraz to kałasze są w Kalifornii nielegalne

REKLAMA

A wtedy? Z koleżkami jeździło się na strzelnicę i waliło jak trzeba. Albo czasami szaleńcza wyprawa na pustynię i nielegalne rozstrzeliwanie kaktusów. A jak nie było czasu na taką ekspedycję, to brałem swój compound bow, taki łuk z kółkami, dźwignią i trzema cięciwami, pistolet wiatrowy, a następnie ładowałem siostrę i Kasię i jechaliśmy na plażę w Half Moon Bay. Tam, pod radarem, ustawialiśmy 3-galonowe butelki po mleku i szatkowaliśmy.
W zasadzie człowiek nie musiał nawet kupować własnej broni. Zawsze ktoś miał na podorędziu. Ja się stale przenosiłem, nie chciałem dodatkowo zagracać domu swych wice-rodziców. Głównie książki im upychałem w garażu. A broń, małą kolekcję targałem ze sobą. Raz poszedłem na perski rynek w Marin; a tam gratka: karabin systemu Lee Enfield, bodaj z 1902, za 200.00 dolarów. Ale mały szkopuł. Po pierwsze, nie zarejestrowany, co olałem. A po drugie, z bagnetem na sztorc. I nie można było tego złożyć. Potem się wywiadywałem, złota rączka chciał 1000 dolarów za naprawę. To astronomiczna suma! Dałem sobie spokój. Zresztą musiałem wywiewać do Nowego Jorku na studia doktoranckie, pozbywałem się całego kramu. Za jakiś czas pistolet wiatrowy przemyciłem do post-PRL dla Porucznika, łuk i miecze samurajskie (takeno katana i replikę katana) oddałem Ułanowi w Kalifornii. Nota bene tak wywijał moim mieczem, że mnie kiedyś zaciął. Uczyłem się szermierki, kendo, i starałem się młodemu przekazać. (Tajna wiadomość dla Ułana, o ile czyta, bo gdzieś go wcięło: chłopaki z jednostki od Adama mówią, że bardzo brakowało cię w Herat. ET call home.).
W Nowym Jorku była czarna godzina. Pełny socjalizm. Broni ani nie uświadczysz, nie licząc tego razu gdy z kolegą mej siostry w metro byliśmy świadkami próby napadu z bronią, ale bandziorek był bardzo naprany narkotykami i został przez pomyłkę rozbrojony (kolejarz myślał, że koleś ma pistolet na wodę). A innym razem to moja koleżanka Tiana zabrała mnie na strzelnicę podziemną. W piwnicy starego domu waliło się z pistoletów po tarczach. W tym celu przebito ściany w piwnicach. A pistolety trzeba było wynajmować.
Tiana była bardzo śmieszna. Siedzę w Columbia w SIPA na dole i jem lunch. Ta podeszła do mnie i powiedziała: „Miejsce obok wolne? Podobasz mi się, ale nie będziemy się pieprzyć.” I tak się skumplowaliśmy. Była sowiecką Żydówką z Leningradu, wypuszczona jako szkrab z rodzicami. Utrzymywała się pracując w klubie sadomasochistycznym na Manhattanie. „Co na to twój chłopak?” „Studiuje w Cornell i nie ma z tym problemu.” „Ja bym miał,” stwierdziłem. „Dlatego nie jesteś moim chłopakiem.” Była ultrainteligentna, strasznie wystrzałowa, miniaturkowata, kształtna, z lwią grzywą, potrafiła być wyrachowanie wydrowata. W restauracji ludzie podchodzili do nas i pytali: „Przepraszam, czy pani jest Heather Locklear?” Ona: „Not tonight.” I dostawaliśmy zniżkę bo myśleli, że to aktorka jest incognito na randce. Na campusie potrafiła podkraść się do mnie znienacka z tyłu i szarpnąć moje spodnie czy szorty w dół, a gdy wściekły odwracałem się i ścigałem Tianę, ta uciekała wrzeszcząc na cały głos: „Rape!” Gwałt. Miała w nosie feminazistki. Obnosiła się ze swoją kobiecością. Jej ulubiony numer na uniwersyteckim basenie to powolne kołysanie się na trampolinie. A wraz z nią jej pokaźne atrybuty, które przezywała bliźniaczkami (twins). A chłopaki podpływali, krążąc jak rekiny, ślinili się. Ja ziewałem, bo to jej stały numer. Zresztą rajcowało ją każde wariactwo. Kiedyś włożyłem ją do wózka w supermarkecie i rajdowałem ku jej wielkiemu zadowoleniu. A waliła z pistoletu jak zła.

W Nowym Jorku bryndza

Jeszcze mnie Brett zabrał, ale to wszystko brzmiało jak rozmowa kontrolowana. Na prawdziwe strzelanie musiałem czekać gdy wracałem do domu, do Kalifornii. Potem w Virginii zacząłem chodzić na pif paf od czasu do czasu. Co piątek nasi studenci i absolwenci uczęszczają na wewnętrzną strzelnicę National Rifle Association w McLean. Moja ulubiona snajperka to absolwentka nasza: w minispódniczce i z dołkami jak się uśmiecha. A przynosi karabin z lunetą, systemu Rugera. Pracuje dla Pentagonu. Jest bratanicą jednego z reaganowych generałów, który osobiście w te klocki się bawił, przeżył nawet lewacki zamach w Europie Zachodniej. Patricia pruje jak koronkę.
Raz zabrałem tam Sebastiana. Mniejsza frajda dla mnie, bo zapomniałem okularów. Ale jak przy kolejnej jego wizycie poszliśmy razem do mnie na wieś postrzelać, to było dużo przyjemniej. Świerze powietrze, góry, zaraz po drugiej stronie granicy w Zachodniej Wirginii. Na otwartą strzelnicę wpuściła nas dziewczyna w zaawansowanej ciąży. Za 5 dolarów na głowę dała powalić. „Tylko nie strzelajcie chłopaki w górę,” poprosiła. Waliliśmy w nasyp, czy górkę.
Teraz chodzę tam częściej. Jak Obama został prezydentem to kupiłem sobie Smith and Wesson M&P 40. Ma wykop niezły. Tak mi poradził mój kolega i nasz absolwent Brian, ten nawet Piotrka G. zabrał na ostre strzelanie w Ohio. Piotrek był w siódmym niebie.
Moi sąsiedzi patrzyli się na mnie podejrzliwie. Mam tylko M&P 40 i jedną córkę, więc może jestem gejem. Gdy Obama zwyciężył po raz wtóry i rozległy się histeryczne głosy o wprowadzeniu standardów europejskich czyli rozbrojeniu nas, kupiłem natychmiast karabin Colt M-4 na licencji Walthera. A było tak. Przyjechał do mnie mój przyjaciel Gratian Yatsevich, czyli Gracjan Jacewicz herbu Kościesza, z tych co ich car na Sybir po listopadowym powstaniu wywlókł z Nowogródczyzny i poszliśmy na pokaz broni. Tam mnie Gracjan, kapitan rezerwy, zapisał do National Rifle Association aby dostać zniżkę. Można było kupić wszystko: od antycznego Gattlinga przez MG-42 aż do ultranowoczesnych Glock i SIG Sauer. Wybrałem Colt M-4. I czerwonokarczek dorzucił mi dwa magazynki „bananowe” na 30 pocisków każdy. Dostałem też po znajomości 500 sztuk amunicji. Dzięki Gracjanowi.
Swój karabinek nazywam „sissy gun” czyli broń dla mięczaków. Kaliber .22. A wygląda trochę na AR 15, czyli cywilną wersję M-16. Kupiłem aby nauczyć swoją Helenkę strzelać. Ale ta ma dopiero pięć lat, więc w międzyczasie trenuję swoją siostrzenicę Oleńkę ku – początkowo — zgrozie jej rodziców. Moja siostra zaczęła się nagle bać broni, a jej mąż ma ideowe problemy. No to trzeba ich było poddać kuracji szokowej. Oleńka waliła ostro, cieszyła się pistoletem bardziej, bo ma mocny wykop. Moja siostra też. Ale się nastrzelała! Następnym razem Krzyś pójdzie na warsztat.
W międzyczasie – idąc za ciosem – zabrałem na strzelnicę naszych stażystów z Polski. Dzieciaki miały niezły ubaw. Może wprowadzę to jako test w naszym programie dla Polaków. Jak wrócą to zmienią prawo na gun friendly. Acha: amunicję jest trudno dostać ze względu na to, że ludzie wykupują, bo boją się, że Obama wprowadzi totalizm. Więc mój australijski kolega przemycił mi kilkaset nabojów ze sklepu o dwa stany dalej. W Maryland jest socjalizm. Nie pozwalają nawet tam transportować broni prywatnej będąc w podróży do innego stanu. W DC jeszcze gorzej.
Moi sąsiedzi są uzbrojeni po zęby. Mniej więcej tak jak mój wice brat w Kalifornii. Ma w garażu pełny sejf zabawek. Jego ulubioną sztuką jest „the home protector” (obrońca domu), czyli strzelba ładowana łożem, z latarką aby oślepić niepożądanego gościa. Ale wystarczy charakterystyczny chrzęst ładowania. Gracjan mówi, że wygodniej jest po prostu spać z Ruger snub nose .357 i nauczyć się strzelać z łóżka. Good night.

Marek Jan Chodakiewicz
Washington, DC, 21 września 2013

REKLAMA