Smoleński zakręt. Co dalej z wyjaśnianiem przyczyn katastrofy?

REKLAMA

Dwie komisje, dwie wersje zdarzeń, dwie grupy ekspertów i żadnych szans na kompromis. Trzy i pół roku po katastrofie smoleńskiej w sprawie jej okoliczności i przyczyn nie ma szans na zbliżenie stanowisk między rządem a opozycją ani na merytoryczną dyskusję z udziałem przedstawicieli obu komisji. Są wzajemne zarzuty, oskarżenia i polityczna gra.

– Wiemy, co wydarzyło się 10 kwietnia w Smoleńsku – mówi publicznie od wielu miesięcy dr Maciej Lasek, szef oficjalnej komisji zajmującej się wyjaśnianiem okoliczności śmierci prezydenta. Te same słowa powtarza szef parlamentarnego zespołu wyjaśniającego katastrofę – Antoni Macierewicz. To jedyne zdanie dotyczące 10 kwietnia, pod którym obaj mogą się podpisać. Co do odpowiedzi na tę zagadkę, obaj panowie diametralnie się różnią. Zdaniem Laska i jego ludzi, w Smoleńsku zawinił błąd pilota. Kapitan Arkadiusz Protasiuk w złych warunkach zszedł za nisko, a potem zawadził skrzydłem samolotu o brzozę. W wyniku zderzenia z brzozą samolot stracił część skrzydła, odwrócił się na grzbiet i uderzył w ziemię z taką siłą, że pasażerowie zginęli. Zdaniem Macierewicza, kapitan Protasiuk podjął decyzję o odejściu na drugi krąg, wyprostował lot samolotu do toru poziomego i zamierzał poderwać maszynę do góry. Wtedy jednak doszło do dwóch wybuchów, które rozerwały poszycie kadłuba i doprowadziły do zderzenia samolotu z ziemią. Różnice zdań obu szefów zespołów wyjaśniających tragedię w tej – niewątpliwie najważniejszej – kwestii rzutują na całość ich ustaleń.

REKLAMA

Brzozowa kompromitacja

Dla parlamentarzystów pracujących pod kierownictwem Antoniego Macierewicza podstawą do sformułowania tezy o wybuchu stało się… badanie brzozy. Drzewo w Smoleńsku, w pobliżu lotniska Siewiernyj, było jednym z pierwszych obiektów badań ekspertów. Już w kwietniu 2010 roku świat obiegły fotografie jego korony, ułamanej rzekomo przez skrzydło lecącego tupolewa. W 2012 roku wyszło na jaw, że eksperci „komisji Millera” i zespołu Laska źle zmierzyli brzozę. Ponowny pomiar (wykonany już na polecenie śledczych z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie) wykazał, że pomylili się o ponad półtora metra. I tu wyszła pierwsza sprzeczność w ich ustaleniach. Gdyby bowiem przyjąć, że tupolew ściął skrzydłem brzozę (jak najpierw chcieli „eksperci” państwowi), okazałoby się, że leciał niżej, niż wykazały rejestratory. Jest to więc sprzeczność w wynikach badań.

Tezę o „pancernej brzozie” jako pierwszy obalił profesor fizyki Mirosław Dakowski – specjalista od praw pędu (jego wyliczenia przywołałem w książce „Zamach w Smoleńsku”). Dakowski udowodnił, posługując się danymi fizycznymi i matematycznymi, że gdyby rzeczywiście doszło do zderzenia samolotu z brzozą tej grubości, to skrzydło pozostałoby nienaruszone, a drzewo wyglądałoby inaczej. Profesor Dakowski przeanalizował również zdjęcia dostępne w internecie i zauważył, że na miejscu katastrofy brakuje śladów dziury w ziemi, jaka musiałaby powstać, gdyby uderzył w nią ważący prawie 100 ton samolot, pędzący z prędkością prawie 300 km na godzinę. To kolejny dowód przeczący wersji forsowanej przez Macieja Laska. Jeśli bowiem samolot – po rzekomym zderzeniu z brzozą – uderzył w ziemię, dlaczego nie ma żadnych śladów tego uderzenia? Profesor Mirosław Dakowski jako pierwszy zwrócił również uwagę na charakterystyczny kąt wygięcia blach kadłuba. Blachy wygięte były do zewnątrz, a nie do środka, co wskazywało na działanie siły odśrodkowej (charakterystycznej dla wybuchu), a nie dośrodkowej (charakterystycznej dla zderzenia z ziemią). Były to pierwsze ekspertyzy kwestionujące oficjalną (rosyjską) wersję zdarzeń.

Do podobnych wniosków doszli półtora roku później eksperci współpracujący z zespołem Antoniego Macierewicza: profesor Wiesław Binienda, doktor Kazimierz Nowaczyk, dr Wiesław Berczyński i prof. Jacek Rońda. Szczególnie duże zainteresowanie wywołały ekspertyzy Biniendy (dziekana na Uniwersytecie w Akron w Ohio), który zaprezentował symulacje komputerowe wykonane przy pomocy nowoczesnego programu. Binienda obalił wersję o pancernej brzozie, dowodząc, że do katastrofy doszło nie nad brzozą, ale kilkaset metrów dalej.

Wersję „pancernej brzozy” ośmieszyły wiele miesięcy później zdjęcia wykonane kilka dni po katastrofie. Były to zdjęcia feralnego drzewa stojącego w kępie innych drzew. Zdjęcia są o tyle istotne, że widać na nich drzewa sąsiadujące ze złamaną brzozą. Dzieli ich odległość mniejsza niż kilka metrów. Gdyby więc chcieć przyjąć, że samolot trącił brzozę skrzydłem, musiałby to zrobić w taki sposób, aby ominąć drzewa stojące obok. Jest to niemożliwe.

Bez konfrontacji

Od dawna przyjętym zwyczajem w świecie nauki są konfrontacje poglądów naukowców prezentujących odmienne poglądy. Celem jest wymiana argumentów i próba wypracowania wspólnego stanowiska, a także poddanie krytyce rozumowania obu stron. Logiczne więc wydawałoby się spotkanie ekspertów Antoniego Macierewicza z ekspertami Macieja Laska. Choć Macierewicz wielokrotnie deklarował gotowość do takiej debaty i obiecywał dostosować kalendarz swojego zespołu do harmonogramu prac Laska, ten ostatni odmawia. Nie dał się przekonać nawet profesorowi Michałowi Kleiberowi – prezesowi PAN – który chciał debatę zorganizować pod patronatem swojej uczelni. Trudno oprzeć się wrażeniu, że tym bardziej zespół Laska traci wiarygodność, im częściej odmawia merytorycznej konfrontacji z ekspertami PiS. A sam Maciej Lasek mówiący za pośrednictwem kamer telewizyjnych do Antoniego Macierewicza „Jeśli macie dowody na zamach, pokażcie je” daje dowód swojej hipokryzji. Nie ma możliwości zobaczyć tych dowodów, jeśli odmawia konfrontacji, czyli możliwości zapoznania się z nimi.

Człowiek Tuska

Na konflikt między zespołami badającymi katastrofę nakłada się spór polityczny. Maciej Lasek – co słusznie zauważył Macierewicz – jest człowiekiem Donalda Tuska, mianowanym na stanowisko za jego zgodą i wykonującym jego polecenia. Trudno sobie wyobrazić, aby jakikolwiek urzędnik państwowy mianowany przez Tuska robił cokolwiek wbrew jego woli.

Jeśli przyjąć, że rząd Donalda Tuska (w tym sam premier) jest co najmniej politycznie współodpowiedzialny za katastrofę tupolewa, to rodzi się pytanie, czy inżynier Lasek i jego komisja mają faktycznie wyjaśniać przyczyny katastrofy, czy bronić wizerunku Tuska i forsować wygodną dla niego wersję (zakładającą błąd pilota). Za taką tezą przemawiałoby nie tylko legitymizowanie wersji rosyjskiej, lecz również próba zbudowania politycznych oskarżeń wobec ludzi Macierewicza za każdym razem, kiedy przedstawiają oni fakty niewygodne dla rządu Tuska i samego premiera.

Tymczasem oskarżenia, które pojawiają się wobec szefa rządu w tej akurat sprawie, nie wynikają z oczywistych politycznych animozji tylko z faktów, które miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego, a które w trakcie prac zespołu parlamentarnego wychodzą na jaw. Chodzi przede wszystkim o skandaliczne zaniechania służb podlegających Tuskowi w zabezpieczaniu wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu, o paraliż większości państwowych instytucji, o dopuszczenie do remontu rządowego samolotu w zakładach w Samarze, w końcu o skandalicznie prowadzone śledztwo dotyczące okoliczności katastrofy. Co ciekawe, do faktów tych, jako niewygodnych dla rządu i jego szefa, a w oczywisty sposób mających związek z samą katastrofą, komisja Macieja Laska w ogóle się nie odnosi. Czy można wyjaśniać okoliczności katastrofy lotniczej (zwłaszcza tej, w której zginął prezydent kraju) bez prześwietlenia choćby okoliczności remontu samolotu?

Bez pozwolenia

Jedyną rzeczą, jaką można zarzucić Antoniemu Macierewiczowi i posłom skupionym w jego zespole, jest zawłaszczenie tematyki smoleńskiej dla swojego obozu politycznego. Takie działanie wplata się w umacnianie wśród Polaków podziału na przeciwników i zwolenników tezy o zamachu, ale w taki sposób, aby ci drudzy musieli popierać PiS. Kto nie wierzy w zamach, nie ma prawa być członkiem PiS – i analogicznie: kto wierzy w zamach, musi popierać PiS. Przekonał się o tym choćby wspomniany wyżej prof. Mirosław Dakowski, który już w 2010 roku, mimo swojej gotowości, nie znalazł się w gronie parlamentarnych ekspertów wyjaśniających okoliczności katastrofy smoleńskiej (profesor w trakcie swoich publicznych wypowiedzi nie zajmuje się li tylko chwaleniem PiS). Ten sztuczny podział odczułem również na własnej skórze, gdy spotykały mnie przykrości ze strony niektórych działaczy PiS – za to, że broniąc publicznie tezy o zamachu (książki „Zamach w Smoleńsku”, „Operacja Smoleńsk”, artykuły i dziesiątki publicznych wystąpień), nie kryłem swego krytycznego stosunku do PiS.

Jednak zawłaszczanie tematu smoleńskiego i wykorzystywanie go do politycznych celów, zmiany stanowisk w sprawie szczegółowych ustaleń (jak choćby wysokość i miejsce wybuchu bomby), liczne wpadki (jak niedawna nieostrożna wypowiedź prof. Rońdy w Telewizji Trwam) nie są w stanie zmienić faktu najważniejszego: to zespół kierowany przez Antoniego Macierewicza dzięki benedyktyńskiej pracy najpierw obalił kłamstwa rosyjskiej propagandy, a potem – krok po kroku – odsłonił tajemnicę smoleńskiej zbrodni, ujawniając przy okazji szereg patologii trawiącej polskie państwo. I jeśli w najbliższych dekadach podręczników do historii nie będą pisać PR-owcy Donalda Tuska, to właśnie ustalenia Antoniego Macierewicza, a nie wersja Laska, będą fundamentem do stworzenia rozdziału o okolicznościach katastrofy w Smoleńsku.

REKLAMA