Sześciolatki do szkół czyli dalszy ciąg reformy emerytalnej

REKLAMA

Zacząłem pisać ten felieton w kwadrans po tym, jak Sejm przegłosował, że sześciolatki obowiązkowo będą musiały chodzić do szkoły. Jest to dobra okazja, aby zająć racjonalne stanowisko nie tylko w tej sprawie, żywo interesującej opinię publiczną, ale także przypomnieć postulaty naszego środowiska odnośnie szkolnictwa jako takiego.

Po pierwsze – jak mi się zdaje, nikt nie powiedział wprost, o co w całej sprawie chodzi. Osobiście wątpię w prawdziwość rządowych argumentów, że rzeczywistym celem tej reformy jest „dobro dzieci”. Rząd o dobro dzieci nie walczyłby z taką zawziętością i wbrew woli rodziców tychże dzieci, którzy zaraz będą głosować w wyborach europejskich, samorządowych, a za dwa lata – w parlamentarnych. Gdy rząd z taką determinacją walczy o „dobro” jakiejś grupy społecznej, to jest to znak, że kryją się za tym poważne interesy aparatu urzędniczego. Myślę, że reforma „sześciolatkowa” stanowi praktyczne i ukryte uzupełnienie reformy emerytalnej, podwyższającej obowiązek pracy do 67 roku życia. O ile tamta zmiana zwiększała liczbę lat pracy konieczną do uzyskania emerytury i faktycznie skracała czas jej pobierania, o tyle ta jeszcze wydłuża liczbę lat pracy przyszłego emeryta. Dzisiejszy siedmiolatek kończy studia i idzie do pracy w wieku ok. 24 lat. Po obniżeniu początku przymusu szkolnego do sześciu lat będzie kończył studia i szedł do pracy w wieku ok. 23 lat. Czyli o rok dłużej będzie pracował na ZUS, a więc na miękkie fotele, luksusowe samochody, marmury, dobre pensje, laptopy pracowników tej firmy, a szczególnie kadry dyrektorskiej tej instytucji.

REKLAMA

Po drugie – spór zwolenników referendum i jego przeciwników jest oczywiście fałszywie ustawiony. Zamiast zapytać się o problem, kiedy dzieci muszą być posyłane do szkół, trzeba było zadać pytanie, czy nie należy znieść przymusu szkolnego jako takiego. Po zniesieniu tego przymusu rodzice będą mieli pełne prawo zadecydować, czy i kiedy poślą swoje dzieci do szkoły. Mogą być nawet i tacy, którzy nie poślą ich w ogóle. Straszne? Przeciwnie – przecież ktoś musi machać łopatą i w tym celu wykształcenie nie jest potrzebne. Nie spodziewam się zresztą, aby było wielu takich rodziców. Nie wyznając jednak zasady, że „wszystkie dzieci są nasze”, muszę uznać absolutne prawo rodziców do decydowania o przyszłości swoich pociech.

Po trzecie – rzeczywista reforma edukacyjna musi opierać się na radykalnej deetatyzacji szkolnictwa. Piszę o tym nie dlatego, że wierzę, iż szkoły niepubliczne są lepsze od państwowych. Wiele lat uczyłem w jednych i drugich (konkretnie w szkolnictwie wyższym) i nie mam wątpliwości, że uczelnie państwowe przedstawiają wyższy poziom niż prywatne. Niestety, państwowe szkolnictwo staje się anachronizmem z powodu integracji Polski z Unią Europejską i związaną z tym faktem swobodą podróżowania, podejmowania pracy i osiedlania się. W tej chwili nasz kraj stał się dużym eksporterem dobrze wykształconej, młodej siły roboczej do podstarzałych i stetryczałych społeczeństw zachodnich.

W praktyce wygląda to tak, że polskie matki urodzą polskie dzieci, wykarmią je polską piersią. Następnie polski podatnik pobuduje im szkoły i wykształci je na swój wyłączny koszt. I gdy tylko młodzi ludzie te szkoły ukończą, to zaraz potem znaczący procent tej młodzieży wyjeżdża na Zachód, aby tam szukać zarobku i kariery. Część z nich przesyła pieniądze do Polski i po jakimś czasie wraca. Jednak spora część – a może i większość – osiedla się w tych krajach na stałe, traktując je jako swoje nowe ojczyzny. Innymi słowy: podatnicy wykształcili młodego obywatela, a tenże obywatel natychmiast pojechał pracować gdzie indziej i tamże przyczyniać się do wzrostu PKB.

Nawet urzędaski z ZUS nie mają z niego żadnego pożytku, gdyż płaci składki ubezpieczeniowe do jakiegoś socjalistycznego odpowiednika ZUS w innym kraju Unii Europejskiej.

Po czwarte – należy zmienić metodę uzyskiwania świadectw ukończenia kształcenia na poziomie podstawówki, gimnazjum, studiów itd. Myślę, że powinno się to odbywać podobnie jak egzaminy na prawo jazdy. W każdym województwie powinny istnieć państwowe (gdyż wydające państwowe świadectwa) komisje egzaminacyjne, do których – po opłaceniu egzaminu – może zgłosić się każdy, aby móc przejść badanie wiedzy i umiejętności, w wyniku którego może otrzymać dyplom poświadczający, że ukończył edukację na poziomie szkoły podstawowej, średniej lub wyższej. Do egzaminu takiego mógłby przystąpić ten, kto ukończył szkołę państwową, prywatną, był uczony w domu przez rodziców lub guwernera czy też jest zwykłym samoukiem. W końcu rzecz nie tkwi w tym, aby ileś tam lat spędzić w ławce szkolnej i przejść z litości do następnej klasy, ale w tym, aby coś umieć. Jeśli zdający egzaminu nie przejdzie, to może się poduczyć i spróbować raz jeszcze. Oto liberalizm edukacyjny w najczystszej postaci, gdzie państwo ogranicza się wyłącznie do przeprowadzenia ostatecznego egzaminu końcowego i wydania stosownego paradnego dyplomu z wielką pieczęcią.

Ministerstwo Edukacji Narodowej można zredukować do jednego departamentu powołującego wojewódzkie komisje i ustalającego minima wiedzy koniecznej do uzyskania dyplomów dla poszczególnych poziomów. Niestety, dyskusja sejmowa na temat konieczności posyłania do szkół sześciolatków potoczyła się w kierunku mocno socjalistycznym i dotyczyła tego, czy państwo ma prawo położyć łapę na dzieciach w wieku sześciu, czy siedmiu lat. Dotyczyła więc objawów etatystycznej choroby, a nie jej istoty. Całej dyskusji zresztą w ogóle mogło nie być.

Wystarczyło przy reformie emerytalnej podnieść wiek nie do 67, ale od razu do 68 lat. Wtedy aparat biurokratyczny ZUS dostałby od razu swój haracz płatny o rok dłużej i nie byłoby potrzeby przeganiania dzieci z domów do klas szkolnych. Socjalizm charakteryzuje się tym, że potrzebuje taniej i niewolniczej siły roboczej, która przyniesie mu składki niezbędne do jego istnienia. Czy haracz ten zapłacą młodzi, czy starzy – to już dla systemu żadna różnica.

REKLAMA