Bezwarunkowy dochód czyli nagroda za nieróbstwo

REKLAMA

Polacy zarabiają mało nie z tego powodu, że pracodawcy nie chcą im więcej płacić, tylko dlatego, że praca jest u nas w kraju opodatkowana jak dobro luksusowe. Nie brak jednak takich, którzy chcą rozdawać pieniądze, których nie posiadają, za uchylanie się od pracy.

ZUS bankrutuje i nie uda mu się prawdopodobnie przetrwać kolejnych 10 lat. Produkcja w naszym kochanym kraju co prawda rośnie, ale nie przedkłada się to na powstawanie nowych miejsc pracy. Zamiast jak najszybciej reformować finanse publiczne i zmniejszać opodatkowanie pracy, tak aby ludzie mogli sami się utrzymywać, rozpoczęła się debata publiczna nad tym, czy może wypłacać Polakom tysiąc zł miesięcznie za nicnierobienie.

REKLAMA

Szwajcarski wynalazek

Pomysłodawcami powszechnego zasiłku socjalnego dla każdego obywatela są bajecznie bogaci Szwajcarzy. „Dochód podstawowy” w wysokości 2500 franków szwajcarskich, czyli równowartość prawie 8,5 tys. złotych miesięcznie, obejmowałby wszystkich pełnoletnich mieszkańców tego kraju. Niewykluczone, że ta obywatelska inicjatywa stanie się w przyszłości przedmiotem narodowego referendum. Czy to nie wspaniałe, a taki kraj nie stanie się rajem na ziemi, w którym ludzie zamiast trawić swój czas w pracy, będą oddawali się słodkiemu nieróbstwu i rozwijali swoje zainteresowania? Pomysł podchwycili już Amerykanie. Liberałowie dowodzą, że koncepcja wcale nie jest nowa, ponieważ pisał już o tym w XVIII wieku amerykański rewolucjonista Thomas Paine czy w latach sześćdziesiątych XX stulecia lewicujący psycholog Erich Fromm. Liberałowie nie mówią o płacy minimalnej, bo przecież płacę dostaje się za pracę, ale o „bezwarunkowym dochodzie”, który otrzymywałoby się za…? Istnienie?

Czy rzeczywiście nawet bardzo bogate kraje stać na to? Szwajcaria musiałaby wydawać na dotowanie nieróbstwa nawet jedna trzecią produktu krajowego brutto. Efektów wprowadzenia takiego prawa można się spodziewać. Byłby to zapewne największy exodus ludzkości w kierunku jednego kraju. Szwajcaria przestałaby istnieć w jedno pokolenie. Nie tylko za sprawą imigracji, ale za sprawą degeneracji moralnej mieszkających w niej ludzi, nie muszących troszczyć się o własny byt. Cywilizacja upadłaby w tempie błyskawicznym, ciągnięta na dno przez ludzi tonących w konsumpcjonizmie, lenistwie, depresji i kołowrotku sztucznie kreowanych potrzeb. Właśnie w ten sposób upadał starożytny Rzym, gdzie każdy mógł liczyć na darmową miskę strawy – podbity ostatecznie przed uciekających przed azjatyckim chłodem barbarzyńców.

Okazuje się jednak, że dochód za nicnierobienie ma swoich zwolenników także w Polsce. Ostatnio przez „Gazetę Wyborczą” i „Dziennik Gazetę Prawną” przetoczyła się debata na ten temat, a w projekt zwołania ogólnoeuropejskiego referendum w tej sprawie zaangażowany jest znany poseł Ryszard Kalisz, Kancelaria Sprawiedliwości Społecznej Piotra Ikonowicza i oczywiście Zieloni 2004 – znani z postulowania najbardziej kuriozalnych pomysłów, które mogą przyjść komukolwiek do głowy. Według obliczeń ekonomistów koszt takiego projektu dla Polski to ok. jednej trzeciej długu publicznego, czyli 370 mld złotych rocznie. Skąd wziąć te pieniądze? Chyba nie z wycinki lasów, bo wkrótce mogłoby ich zabraknąć, a tego zieloni pewnie nie chcą.

„Wyborcza” przypomina, że to nie nowy pomysł, bo do państwowego rozdawnictwa namawiał w tym roku prof. Krzysztof Rybiński, postulując zasiłek dla każdego niepełnoletniego w wysokości tysiąca zł miesięcznie, natomiast prekursorem tego typu inicjatyw był oczywiście Lech Wałęsa z programem „100 milionów dla każdego”.

Katastrofa u bram

Ostatni raport Fundacji Republikańskiej oraz Związku Przedsiębiorców i Pracodawców mówi, że ZUS zbankrutuje już w perspektywie najbliższych pięciu-ośmiu lat. Eksperci Fundacji szacują dług publiczny wraz z długiem ukrytym na ok. 200 proc. PKB. Z takim tempem zadłużania się, przy niskiej rozrodczości Polek już za dekadę nie będzie z czego płacić zobowiązań emerytom, a co dopiero wypłacać jakiekolwiek dodatkowe zasiłki socjalne. Dlatego w tego typu sytuacji dyskutowanie o czymkolwiek innym niż ratowanie budżetu w trybie awaryjnym zakrawa na cynizm.

Rzeczywiście, w porównaniu z krajami bogatej Europy Zachodniej czy nawet innymi rozwiniętymi krajami świata, nasze zarobki nie wyglądają imponująco. Zwłaszcza jeśli przeliczymy je na stawki godzinowe. Według serwisu Bloomberg, najwięcej na godzinę zarabiają Szwajcarzy – w przeliczeniu 181 zł, potem Belgowie – 163 zł i Szwedzi – 156 zł. Polska plasuje się dopiero na 29. miejscu z 25 zł na godzinę, a wyprzedzają nas nawet Węgry, Estonia, Słowacja i Czechy. Jeśli weźmiemy pod uwagę średnie miesięczne wynagrodzenie netto, to znów w najlepszej sytuacji są Szwajcarzy, którzy mogą liczyć na pensję w wysokości ponad 17 tys. zł miesięcznie. W okolicach 10 tys. miesięcznie zarabiają Duńczycy, Finowie, Niemcy, Francuzi i Irlandczycy. Polacy ze swoją średnią na poziomie ok. 2,6 tys. miesięcznie zarabiają mniej więcej tyle co Turcy, Estończycy, Czesi czy Rosjanie. Paradoksalnie to właśnie mieszkańcy Skandynawii czy Belgii płacą najwyższe podatki w Europie. Niemniej nie zmienia to faktu, że to właśnie płaca w naszym kraju opodatkowana jest jak dobro luksusowe.

W opodatkowaniu pracy niechlubny prym wiodą Włochy, choć niektóre statystyki wskazują na Belgów, natomiast Polska jest w środku stawki. Gdy jednak podliczymy wszystkie rodzaje obciążeń nakładanych na wypłatę wynagrodzeń, okazuje się, że realne opodatkowanie pracy wynosi ponad 50 procent. A to już dużo ponad poziom progu opodatkowania akceptowalnego przez pracodawców. Drożej opodatkowane są jedynie używki: wódka – na poziomie 73 proc. i papierosy – 83 procent. Praca opodatkowana jest jak skarb.

Według badań przeprowadzonych przez KPMG, konsumenci akceptują maksymalne opodatkowanie dóbr luksusowych na poziomie do 30 procent. Na poziomie 50 proc. poziom akceptacji jest znikomy. Podobnie dzieje się z pracą. Gdy jest ona zbytnio opodatkowana, na pracę na czarno zgadzają się solidarnie pracujący i pracodawca. Pierwszy chce zarabiać więcej, a mniej oddawać fiskusowi, drugi chce płacić pracownikowi więcej, a mniej – urzędnikom. Czarny interes opłaca się więc obu stronom.

Niemniej nie powinniśmy generalnie mieć powodów do narzekań. W ciągu ostatniej dekady wysokość średnich wynagrodzeń zwiększyła się o blisko 3/4, co widać na ulicach. Bolączką naszego kraju jest za to wydajność pracy. Nasza polska to ok. 60 proc. średniej unijnej. Pracujemy długo, ale to nie oznacza wcale, że efektywnie. Dlaczego? Bo pracujemy także na tych, którzy mogą, ale nie pracują. Ciekawe, jakby wyglądał nasz kraj, gdyby nikt nie pracował, tylko dostawał pieniądze za siedzenie w domu. Już i tak naszą biedę utrwalamy zasiłkami.

Cała Polska na zasiłku

W 2012 roku z pomocy socjalnej korzystało aż 3,2 mln osób, z czego 2,4 mln otrzymywało świadczenia pieniężne od państwa. Innymi słowy: na socjalu jest 10 proc. ludności. Według statystyk, na północnym wschodzie naszego kraju są gminy, gdzie z pomocy urzędów żyje nawet 50-75 proc. mieszkańców. Rekordzistą jest woj. warmińsko-mazurskie, gdzie wydatki socjalne na mieszkańca dochodzą do mitycznego tysiąca złotych, tyle że rocznie, bo tylko na tyle stać nasze państwo. Gdy spojrzymy na mapę Polski niepracującej, to zobaczymy, że z socjalu korzysta od 10 proc. do blisko 20 proc. ludności. Najmniej uzależnieni od zasiłków są mieszkańcy woj. mazowieckiego i śląskiego. Najbardziej ciągną z budżetu obywatele z województw: warmińsko-mazurskiego, lubuskiego i kujawsko-pomorskiego. Dlaczego się tak dzieje?

Nie chodzi wyłącznie o to, że sytuacja w tych regionach jest fatalna, wręcz beznadziejna i bez pomocy państwa ludzie wyginęliby. Aktywizacja zawodowa oferowana przez państwo zwyczajnie szwankuje. Dochód z zasiłków jest natomiast przekazywany z pokolenia na pokolenie. Zamiast pomagać, zasiłki utrwalają biedę i wyuczoną bezradność. Gdy delikwent wie, że może liczyć na małe, ale pewne pieniądze z budżetu, w jego pojęciu „nie opłaca” już szukać się lepiej płatnego, ale z pewnością męczącego i zajmującego czas zajęcia.

Permanentna pomoc socjalna działa także w drugą stronę. Gdyby liczba bezrobotnych znacząco się zmniejszała, pracę straciłoby tysiące urzędników. Dlatego tak naprawdę nikomu nie zależy, aby sytuacja uległa jakiejś zasadniczej zmianie. Wystarczą symboliczne sukcesy, że ktoś na jakiś czas znajdzie pracę, ale potem i tak wróci do urzędu po zasiłek. Problemem jest także to, że pomoc socjalna rozdawana jest wszystkim tym, którzy spełniają określone kryteria. A więc bezrobotni tracą czas i energię na wykazanie, że spełniają warunki uprawniające do skorzystania z pomocy państwa. A państwo tego nie kontroluje i zamiast skupiać się na dostarczaniu narzędzi do poprawy ich sytuacji bytowej, jest dla obywateli dojną krową, jedyną dostępną w okolicy.

Świat staje na głowie. Wielu chce odpoczywać, a niewielu pracować. Może warto więc w katolickim kraju przypomnieć surowe napomnienie św. Pawła wysłane do Tesaloniczan, którzy pogrążeni w letargu oczekiwali na koniec świata. „Albowiem gdy byliśmy u was, nakazywaliśmy wam tak: kto nie chce pracować, niech też nie je! Słyszymy bowiem, że niektórzy wśród was postępują wbrew porządkowi: wcale nie pracują, lecz zajmują się rzeczami niepotrzebnymi. Tym przeto nakazujemy i napominamy ich w Panu Jezusie Chrystusie, aby pracując ze spokojem, własny chleb jedli” (2 Tes 3,10-12).

REKLAMA