Cechą zasadniczą polityki demoliberalnej jest starannie budowany wizerunek miłości do wszystkich, bezkonfliktowości i wyciągania dłoni do każdego. Specjaliści od pijaru już dawno nauczali, że po zakończeniu debaty telewizyjnej dodatkowe punkty zyskuje ten, kto pierwszy wstanie, podejdzie do rywala (którego w głębi serca nienawidzi) i wyciągnie rękę z podziękowaniem za dyskusję. Ta sztuczna polityka miłości wyraża się także w często stosowanym pojęciu „wspólnego domu”. Polska bowiem to – jak wiadomo – „wspólny dom dla wszystkich”.
Fałsz to jest okrutny, gdyż istotą polityki jest egzystencjalny konflikt idei i interesów. Jej istotę znakomicie wyraził Włodzimierz Lenin, definiując politykę jako „kto kogo”, czy też Carl Schmitt, pisząc, że polega ona na rozróżnianiu „wrogów” i „przyjaciół” (my-oni) i na likwidacji tych pierwszych. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy prowadzący polityczną rozgrywkę ma usta pełne sloganów o „wspólnym domu”. Co więcej, po krótkiej analizie tego sloganu nietrudno jest dojść do wniosku, że miłosne zapewnienia o „wspólnym domu dla wszystkich” kryją w sobie radykalny element namiętnej nienawiści.
Istnienie pojęcia „dom” automatycznie dzieli ludzi na dwie kategorie. Pierwsza z nich to ci, którzy w tymże domu mieszkają. Oto członkowie jednej rodziny, którzy mają prawo spania, jedzenia, rozmawiania, wchodzenia i wychodzenia z i do budynku. Mamy do tych osób, ze względu na więzy pokrewieństwa, stosunek odmienny niż do tych, którzy nie są domownikami. Tam, gdzie kończy się dom, zaczyna się druga kategoria ludzi – obcy. Ten, kto jest obcy, postrzegany jest jako dziwny, inny, odmienny, podejrzany, ewentualnie zagrażający nam, by nie rzec: wrogi. Obserwacja powyższa nakazuje nam zadać sobie pytanie następujące: skoro pojęcie „dom” automatycznie dzieli ludzi na „nas” i na „tamtych”, to czy może istnieć coś takiego jak „wspólny dom dla wszystkich”? Zastanawiając się nad tą kwestią, doszedłem do wniosku, że jest takie miejsce w Polsce, gdzie nie ma rozróżnienia my-oni i które rzeczywiście jest „wspólnym domem dla wszystkich”. To Dworzec Centralny w Warszawie.
Każdy może tu swobodnie wejść i może z niego swobodnie wyjść. Dzieje się tak dlatego, że budynek ten częściowo nie
posiada w ogóle drzwi, ewentualnie te, które ma, nie posiadają zamków i nie są zamykane. Ludzie przychodzą do tego „wspólnego domu dla wszystkich” w różnych celach: jedni aby wsiąść w pociąg, inni tutaj mieszkają, snując się pomiędzy ławkami i peronami, nie traktując jednak podróżnych jako „obcych”, ponieważ to prawdziwy „dom otwarty”, czyli „dla wszystkich”. Skoro nikt z Czytelników (jak mniemam) nie żywi aspiracji do zamieszkiwania warszawskiego Dworca Centralnego, to należy dojść do wniosku, że „dom dla wszystkich” nie jest bliski naszemu sercu.
Pojęcie „domu” instynktownie kojarzy się więc nam z rozdziałem na „moje” i „twoje” oraz z granicą oddzielającą „nas” od „obcych”. Tych ostatnich traktujemy podejrzliwie, gdyż mogą próbować wtargnąć do naszego domu i zabrać z niego „nasze” rzeczy lub, co gorsza, zająć go siłą i nie chcieć się wynieść. Pojęcie „domu” zawiera więc w sobie – jakby to rzekła nasza lewica – zarodki „nietolerancji” i „wykluczenia”.
Innymi słowy: „wspólny dom” jakim ma być Polska (a także jakikolwiek inny kraj), aby był autentycznym domem, musi podzielić ludzi na „domowników” i na „obcych”. Ci pierwsi dokonują samoidentyfikacji własnego ja jako „nie-obcy”. Bez „obcych” nie istnieje nasza tożsamość, gdyż poza elementem pozytywnym, jej istotą jest także odmienność od „obcego”, czyli nasza „swojskość”. Z tego prostego powodu we „wspólnym domu” nie mogą zamieszkiwać swobodnie wszyscy ludzie mieszkający w danym kraju, ponieważ tożsamość domowników powstaje wyłącznie dzięki „nietolerancji” i „wykluczeniu” odmieńców.
Nie ma społeczeństwa, które w 100 procentach utożsamia się z państwem, krajem jako „wspólnym domem”. Abyśmy byli „my”, wpierw muszą być „oni”. I podstawowy problem polityczny polega na Leninowskim „kto kogo” wykluczy z domu czy też na Schmittiańskim rozdzieleniu „nas” (domowników) od „nich” (obcych).
Historia społeczeństw i państw konstytuuje się wokół tego właśnie problemu: kto kogo wyklucza z domu; kto kogo uznaje za niegodnego statusu domownika, czyli pełnoprawnego obywatela kraju. Pierwotnie byli to autentyczni obcy, cudzoziemcy – Grecy traktowali ich jak podludzi, „barbarzyńców”, godnych wyłącznie statusu niewolnika; chrześcijanie konstytuowali swoją tożsamość w opozycji do elementu obcego im religijnie (poganie, heretycy, schizmatycy) lub moralnie – grzesznego (prostytutki, sodomici); komuniści konstytuowali swoją tożsamość na wykluczeniu z domowej wspólnoty burżuja i kułaka, czyli posiadaczy, którzy nie pasowali do nędzy domu- kołchozu; narodowi socjaliści utożsamiali z obcością Żydów, którzy nie pasowali do nordyckiego Landschaftu niemieckiego „wspólnego domu”. Liberalni demokraci oraz lewicowcy – ci sami, którzy specjalizują się w rzucaniu sloganów, że Polska powinna być „wspólnym domem dla wszystkich” – oczywiście także nie wymykają się zasadzie, że aby o Polsce można było powiedzieć „nasz dom”, to muszą być tacy, dla których nie ma tu miejsca.
Tożsamość lewicowo-liberalna także kształtuje się w opozycji do „obcego”. Idee przez tego ostatniego wyznawane zostają oznaczone jako wrogie i lewicowiec swoje konstytuuje w opozycji do niego. Ze „wspólnego domu” jakim jest demokratyczna i prawoczłowiecza Polska, wykluczeni więc zostają wszyscy ci, którzy w lewicowej nowomowie nazywani są mianem „faszystów” (tych ostatnich już nawet penalizuje się za wygłaszanie swoich herezji), „nacjonalistów”, „ksenofobów”, „antysemitów”. W ostatnim czasie do grona wrogów „wspólnego domu” dołączyli jeszcze „homofobi” i katolicy posługujący się „mową nienawiści”, przeciwnicy „ideologii gender”, „klerykałowie” i kto tam jeszcze się lewicy nawinie.
Lenin miał rację. Polityka polega na tym „kto kogo” – kto kogo oznaczy jako wroga i wykluczy ze „wspólnego domu”.