USA Obamy są papierowym tygrysem!

REKLAMA

Prezydent USA Barack Obama odetchnął z ulgą, gdy Ołeksandr Turczynow, ukraińska głowa państwa pro tempore, oznajmił, że Ukraina nie będzie przeprowadzać interwencji wojskowej na Krymie. Zresztą nawet gdyby Kijów chciał postawić się Moskwie militarnie, to nie może. Ma zaledwie 6 tys. żołnierzy gotowych do walki, a przeciwnik – 200 tysięcy. Ponadto kadra ukraińska jest postsowiecka i niezdekomunizowana. Większość, o ile nie jest rosyjską agenturą, pozostaje w psychologicznym uzależnieniu od Kremla. To taki syndrom niewolnika, przenoszony z ojca na syna. Coś takiego jak mamy w post-PRL, tylko o dużo większym natężeniu. Po prostu postkomunizm.

Wątpliwe, aby – przy okazji swojej wizyty w Białym Domu chwilę temu – nowy ukraiński premier Arsenij Jaceniuk wytłumaczył Obamie naturę postkomunizmu. Podkreślił za to, że nie będzie eskalacji militarnej. Mówił naturalnie za siebie, a nie za prezydenta Władimira Putina. Ten bowiem stale eskaluje. Na Krymie przybywa wojska. Ponadto Moskwa rozpoczęła kolejną falę manewrów przy wschodniej granicy Ukrainy. Uczestniczy w nich 200 tys. wojska. Nałożono też kwarantannę na Krym, przerwano ruch powietrzny, ściśle kontrolowany jest ruch lądowy i morski. A Obama wydaje deklaracje o „wolności”. No i NATO-wskie samoloty polatały sobie w Polsce i nad Bałtykiem. Ale NATO-wskie manewry morskie z Rumunią i Bułgarią się opóźniają ze względu na złą pogodę.

REKLAMA

Zresztą co to będą za manewry! USA mają zaledwie dwa okręty na Morzu Czarnym. Jeden z nich leży na mieliźnie w Turcji od zeszłego roku. Drugi, USS Traxton, został wysłany dopiero kilka dni temu. I to ma być swaggering, czyli popisywanie się pokazem siły?

Brytyjczycy natomiast podesłali trochę sprzętu wojskowego Ukraińcom, co tylko bardzo elastyczna interpretacja faktów może uznać za sukces Obamy. Oprócz głoszenia sloganów w imię „demokracji” i „praw człowieka” oraz wysłania jednego okrętu, Waszyngton porusza się w czasie kryzysu ukraińskiego jak we mgle. USA nie mają obecnie ambasadorów ani w Moskwie, ani w Pekinie, co bardzo przeszkadza w efektywnych manewrach dyplomatycznych. Ponadto Biały Dom nie potrafił utworzyć zjednoczonego frontu z naszymi europejskimi sojusznikami, co najlepiej oddało stwierdzenie jednej z czołowych dyplomatek Obamy: Fuck the EU!

Sekretarz stanu John Kerry też nie pokazał się jako wielki mąż stanu w swych zderzeniach z ministrem spraw zagranicznych Rosji Siergiejem Ławrowem. Kerry stale płacze, że Rosja nie powinna się zachowywać, jakbyśmy żyli w XIX wieku. A przecież ruchy Moskwy są klasyczną grą polityczną, obserwowalną od początku świata i – jak możemy się spodziewać – do końca świata. Wygłaszając frazesy o moralności w polityce, Kerry nie odniósł żadnego sukcesu. Nie potrafi nawet doprowadzić do tego, aby Moskwa zaczęła negocjować bezpośrednio z Kijowem.

Putin nie uznaje nowego rządu, krytykuje byłego prezydenta Wiktora Janukowycza, ale trzyma go w rezerwie. Kreml ponadto rozumie, że negocjując bezpośrednio z USA o Ukrainie, potwierdza przeświadczenie wielu na świecie, że Kijów jest marionetką Waszyngtonu. Poza tym bezpośrednie rozmowy z Amerykanami pomagają Rosji utrzymać tradycję, zgodnie z którą możni tego świata dogadują się między sobą ponad głowami malutkich.

Obama nieśmiało przebąkuje o sankcjach, ale o sankcjach docelowych (targetted). Oznacza to, że osoby odpowiedzialne za inwazję nie dostaną wizy i być może ich inwestycje zostaną skontrolowane przez władze, a firmy amerykańskie robiące interesy w Rosji zostaną stamtąd odwołane. Zastosowanie praw antykorupcyjnych do post-sowietów na Zachodzie byłoby zabójcze. Wątpliwe, aby rząd zrobił wiele, żeby zastopować przypływ gotówki do USA oraz utrudnić działalność gospodarczą amerykańskich przedsiębiorców za granicą. Nawet jeśli ExxonMobil zostałby wycofany z Rosji (co rzeczywiście uderzyłoby w jej przemysł energetyczny, szczególnie na poziomie know how), to na jego miejsce zaraz zjawiłby się cały tabun innych firm zachodnich. Bowiem alianci z NATO bardzo niechętnie słuchają wypowiedzi o sankcjach, gdyż wszyscy na tym by stracili. Wystarczy, że Putin postraszy ich trochę bronią energetyczną, i drżą.

A ponadto każdy kraj NATO ma rozliczne interesy z Rosją. Na przykład Francja cieszy się dużym kontraktem na okręty wojenne dla Moskwy. W Londynie rządzą postsowieccy oligarchowie i jakiekolwiek sankcje przeciw nim oznaczałyby upadek przemysłu dóbr luksusowych (luxury goods) oraz rynku nieruchomości.

Nikt nie chce męczyć Kremla. Zarówno Ameryka, jak i jej alianci wykonują tylko pro forma gesty antymoskiewskie. Nic konkretnego z tego na razie nie wynika. Nawet miliard dolarów na pomoc dla Ukrainy (na co? dla kogo?), który uchwalił republikański Kongres, został zastopowany przez demokratyczny Senat. Demokraci chcą przy okazji przepchnąć dodatkową kasę na Międzynarodowy Fundusz Walutowy, co uprzednio nie udało się Obamie. Czyli jest pat.

A co można by zrobić?

Po pierwsze – popierać bierny opór Ukraińców, w tym proukraińskich sił na Krymie oraz na wschodzie. Opór bez przemocy jest świetną bronią bezsilnych, szczególnie w świetle jupiterów stacji telewizyjnych.
Po drugie – można wysłać siły rozjemcze ONZ albo przynajmniej obserwatorów.
Po trzecie – posłać na Morze Czarne i Morze Bałtyckie więcej okrętów amerykańskich, powinny one złożyć wizytę w Odessie.
Po czwarte – zamiast negocjacji nad głowami Ukraińców, zaprosić delegację z Kijowa na przykład do Genewy i podjąć mediacje z Rosjanami. Zaproponować rozwiązanie quebeckie, które działa w Kanadzie. Należy spodziewać się, że Rosja podejmie kwestię Kosowa. Obie strony mogą też podeprzeć się Timorem Wschodnim i Irianem Zachodnim (Papuą Zachodnią). Trzeba odpowiednio być przygotowanym do narracji dyplomatycznej. Indonezja zdobyła oba terytoria, ale lud się temu sprzeciwił, stawiał opór, dzięki czemu pierwsze z nich stało się niepodległym państwem, a drugie uzyskało autonomię – z powodów lingwistycznych i kulturowych. O ile Warszawa ma jakikolwiek wpływ na Waszyngton, powinna w tym kontekście podnieść sprawę Kaliningradu-Królewca.
Po piąte – dać większe wsparcie polskim i litewskim sojusznikom Ameryki. Założyć bazy w tych krajach.
Po szóste – postraszyć możliwością sankcji takich jak odwołanie amerykańskich firm działających w Rosji czy zastosowanie praw antykorupcyjnych w stosunku do rosyjskich firm działających na Zachodzie.
Po siódme – podminować rosyjską broń energetyczną. Jest to właściwie jedyny atut Kremla. Aby go zneutralizować, należy wzmóc poszukiwania i eksploatację gazu łupkowego na Ukrainie i w Polsce, zbudować rurociąg Keystone X w USA oraz sprzedawać energię północnoamerykańską Europie.
Po ósme – dawać łapówki jak największej liczbie polityków wschodnioukraińskich średniego szczebla, szczególnie z Partii Regionów, aby poparli nowy rząd.
Po dziewiąte – popierać długofalową politykę kulturową Ukrainy na wschodzie i północy, a jednocześnie pomagać mniejszościom (w tym Polakom) w utrzymaniu ich dziedzictwa kulturowego oraz rusofobom – tym ostatnim, o ile wspierają państwo ukraińskie.
Po dziesiąte – natężyć operacje tajne wewnątrz Rosji, aby wspierać antyputinowską opozycję wszystkimi możliwymi sposobami tak długo, jak popierają walkę bez przemocy.
Po jedenaste – nacisnąć sojuszników zachodnioeuropejskich w celu wypracowania długofalowej strategii wobec Rosji i Ukrainy.
Po dwunaste – współpracować z Chinami, aby zrównoważyć Rosję.
Po trzynaste – przyznawać stypendia, aby badać Intermarium.
Po czternaste – rozważyć utworzenie alternatywnego do Unii Europejskiej i Federacji Rosyjskiej bloku, który za amerykańskie pieniądze i pod amerykańskim parasolem nuklearnym zorganizowałby państwa między Bałtykiem, Adriatykiem a Morzem Czarnym.

Przypomnijmy sobie o I Rzeczypospolitej. Amerykanie przelewali krew, aby pokonać komunę; wydali na to górę złota. Brak amerykańskiej inicjatywy w sprawie ukraińskiej potwierdzi światową percepcję, że za prezydentury Baracka Obamy USA są papierowym tygrysem.

REKLAMA