Federalizacja Ukrainy. Komu się (nie) opłaca?

REKLAMA

Rosyjskojęzyczna „samoobrona” ze wschodniej Ukrainy, umacniająca swoje pozycje w Doniecku, Ługańsku i Słowiańsku, domaga się federalizacji państwa. Polskie elity w kwestii tej popierają reżim w Kijowie, który sprzeciwia się temu rozwiązaniu. Warto jednak zastanowić się nad nim. Co ono oznacza?

Jest to pomysł niefortunny dla uzurpatorskich władz w Kijowie. I to z kilku powodów:

REKLAMA

1. Rządzący Kijowem odwołują się do tradycji banderowskiej, a więc nacjonalistycznej. Tym ludziom marzy się „wielka Ukraina”, a więc – cytując znane hasła rewolucji francuskiej – „jedna i niepodzielna”. Dla nacjonalisty federalizm jest czymś antynarodowym. W tym przypadku dodatkowo oznacza akceptację rosyjskojęzycznej kultury, wraz z własnymi szkołami i środkami masowego przekazu. Nacjonalista będzie dążył do ukrainizacji wschodu za pomocą środków administracyjnych, które my, Polacy, znamy z epoki Kulturkampfu.

2. Pomysł ten jest fatalny dla zachodniej Ukrainy, która popiera rząd w Kijowie. Rosyjskojęzyczna „samoobrona” domaga się nie tylko autonomii politycznej, ale i – o czym polskie media rzadko mówią – ekonomicznej. Innymi słowy: wschód nie chce dokładać się do budżetu centralnego, którego beneficjantem jest uboga, rolnicza i zacofana część zachodnia kraju. Szowinistycznemu i banderowskiemu wschodowi, w razie przyjęcia federalnego modelu państwa, grozi głodówka.

3. Uwieńczeniem zasady federalnej są własne władze wykonawcze i ustawodawcze w poszczególnych regionach, w tym lokalne parlamenty. Gdyby nacjonaliści z Kijowa próbowali siłą ponownie scentralizować kraj i drenować podatkami wschód, to regiony miałyby parlamenty, które – tak jak to było na Krymie – mogłyby ogłosić secesję i ewentualnie zarządzić referendum o przyłączeniu do Rosji.

Federalne państwo oznaczałoby, że rewolucja w Kijowie byłaby klasycznym pyrrusowym zwycięstwem. Banderowcy zdobyliby tylko pozór władzy, nie mogąc dokonać ukrainizacji wschodu i nie mogąc wyssać go finansowo. Nie mieliby za co stawiać Banderze kolejnych pomników we wschodniej części kraju.

Dlaczego Rosja popiera federalizację?

Siergiej Ławrow nie powie tego wprost, ale jego interesuje pkt 3, czyli lokalne parlamenty, które mogłyby kiedyś pójść drogą wytyczoną przez Krym. Możliwe, że nawet nie chodzi tutaj o bezpośrednią secesję wschodu. Sądzę, że Rosja autentycznie dąży do zachowania obecnych granic Ukrainy. Po federalizacji miałaby bowiem wobec Kijowa atut, przy którym gaz byłby tylko dodatkiem: w razie prowadzenia polityki antyrosyjskiej i proamerykańskiej wschodnie regiony odłączą się, ogłoszą niepodległościowe referenda i powtórzą scenariusz z Krymu. Banderowcom zostaje Kijów i spauperyzowane szowinistyczne masy „prawdziwych Ukraińców” na zachodzie.

Gdzie jest korzyść Polski?

Odrzucamy idealistyczny pogląd o historycznej przyjaźni polsko-ukraińskiej i dyrdymały o prawie międzynarodowym jako przesłanki do popierania Kijowa. Z drugiej strony równie komiczny jest demokratyczny rosyjski dyskurs o „prawie narodów do samostanowienia”. Być może Polska powinna przyjąć i powtarzać któryś z tych sloganów, ale dopiero wtedy, gdy zdefiniuje swoje interesy w tym sporze. Slogany są po to, aby legitymizować interesy.

Stanowisko zajmowane przez polskie elity, popierające Kijów, ma dwa źródła:

1. „Wyssane z mlekiem matki” wrogie nastawienie do Rosji. Pogląd ten dominuje pośród polityków wyrosłych z tradycji solidarnościowej, wykarmionych paryską „Kulturą”. Inne nurty polityczne, które z tej tradycji się nie wywodzą, nie wykazują takiego entuzjazmu wobec banderowców (SLD, PSL, KNP).

2. Widać, że Majdan inspirowali Amerykanie, którzy próbują zmniejszyć wpływy rosyjskie w tej części świata. Intelektualna i polityczna niesamodzielność naszych elit, ich uzależnienie od Amerykanów, kompleksy niższości
powodują, że Polska prowadzi wobec Rosji i Ukrainy politykę bardziej „neokonserwatywną” niż same Stany Zjednoczone. Celem tej polityki jest osłabienie pozycji Rosji, przy czym dawno z horyzontu znikło pytanie, czy jest to równocześnie korzystne dla Polski. Polska polityka od 25 lat ulega gigantycznej ułudzie Międzymorza w wersji neokonserwatywnej, czyli jakiegoś mitycznego bloku państw byłego bloku wschodniego i bytów sukcesyjnych po Związku Sowieckim, który – pod amerykańskim przywództwem – stworzy wielką zaporę przeciwko Rosji, na czele której stoi od dłuższego czasu uosobienie wszelkiego zła i sowieckiej tradycji, a mianowicie Władimir Putin. Dla budowy tegoż Międzymorza prowadzimy politykę mesjanistyczną i prometeistyczną, walcząc z tymi przywódcami (Łukaszenka, Janukowycz), którzy prowadzą politykę korzystną dla Polski, polskości, Polaków tam zamieszkałych, tylko dlatego, że nie chcą wyrwać się z rosyjskich wpływów, uznać amerykańskiej hegemonii i stać się krajami frontowymi przeciwko Rosji. Nasz mesjanizm jest głównym powodem zatargów i niesnasek polsko-rosyjskich.

Przykład Orbánowych Węgier pokazuje, że owocna współpraca z Rosją jest możliwa, o ile nie podejmuje się prób interwencji w strefę postradziecką, którą Moskwa uważa za swoją (doktryna Miedwiediewa). Tradycja solidarnościowa jest mi obca. Nie wychowałem się na paryskiej „Kulturze”. Dlatego, zawierzając bardziej własnemu rozumowi niż Giedroyciowi, żywię poważne wątpliwości, czy włączanie Ukrainy w amerykańską sferę wpływów i prowokowanie konfliktu z Moskwą jest dla Polski korzystne.

Więcej – uważam, że słaba, sfederalizowana Ukraina stanowiłaby naturalny bufor pomiędzy Rosją a Zachodem. Rosja pilnowałaby tam interesu rusofonów, Polska zaś – mieszkających tam Polaków, Węgry – mieszkających na Zakarpaciu Węgrów i Rusinów etc. Głodne i scentralizowane państwo ukraińskie, rządzone przez nacjonalistów, stanowi zagrożenie dla wszystkich dookoła, a przede wszystkich dla licznych mniejszości. Nie łudźmy się, Polacy będą pierwszą ofiarą nacjonalistycznej polityki Kijowa. Ukraina federalna to Ukraina niegroźna!

REKLAMA