Już na zawsze w Warszawie zostanie…

REKLAMA

Ach, co za smutna wiadomość! W piątek 16 maja w wieku 79 lat zmarł w Warszawie Marek Nowakowski – wybitny pisarz, mistrz opowiadań o świecie, który przeminął, i świecie, który przemija. Przedmiotem jego zainteresowania były peryferie – zarówno w znaczeniu dosłownym, jak i w przenośni. Właśnie na przykładzie jego twórczości można było zrozumieć urok literatury.

Marek Nowakowski opisywał miejsca, które zazwyczaj mijamy, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi, podobnie jak i ludzi, których każdy pragnie jak najszybciej wyminąć. Tymczasem on potrafił właśnie z takich miejsc i z takich ludzi wycisnąć tyle uroku, że zaskoczony czytelnik zachodził w głowę, jak to się stało, że wcześniej on sam tego wszystkiego nie zauważył. Pod jego piórem ożywały nawet najbardziej zaplute zakamarki wielkomiejskiej dżungli, ale bo też poruszał się on po niej wprawnie i z wdziękiem. Pierwszą książką Marka Nowakowskiego, którą przeczytałem jeszcze jako uczeń liceum, była „Silna gorączka”, no a później już wiernie mu towarzyszyłem jako czytelnik.

REKLAMA

Wprawdzie debiutował, jak to się mówi, „za komuny”, ale nigdy nie był pieszczochem reżimu. Odwrotnie. Jeśli tylko pojawiała się jakaś opozycyjna inicjatywa, można było mieć pewność, że Marek Nowakowski jeśli nie w tej, to w jakiejś innej formie w niej uczestniczy. Jego nazwisko widniało pod listami protestacyjnymi, ale nigdy nie kreował się na męczennika, jak to chętnie czynili niektórzy ostentacyjni opozycjoniści ostatniej godziny, „z małpią zręcznością” wdrapując się na „pluszowy krzyż”. Marek Nowakowski unikał patosu, nie szukał rozgłosu i nawet mówił cicho i monotonnie. Mimo to jednak był słyszany, a rozgłos towarzyszył mu jakby mimowolnie. W środowisku cieszył się autorytetem. Toteż kiedy w 2001 roku za sprawą Zbigniewa Zarywskiego zająłem się przygotowaniami do ustanowienia Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza, natychmiast pomyślałem o Marku Nowakowskim jako uczestniku Kapituły.

Ku mojej radości propozycję uczestnictwa przyjął, a kiedy już skład Kapituły Nagrody został skompletowany, jednogłośnie został jej przewodniczącym. Kiedy zaś sporządziliśmy już stosowne akty notarialne zawierające regulamin i deklaracje fundatorów Nagrody, odwiedziliśmy wiceministra kultury i dziedzictwa narodowego, żeby go o tej Nagrodzie poinformować. Przyjął nas, można powiedzieć, lodowato, w towarzystwie radcy prawnego Ministerstwa. Trochę skrępowani opowiedzieliśmy o Nagrodzie, a kiedy już skończyliśmy, wiceminister, nieco zakłopotany, zapytał: a tak naprawdę to w jakim właściwie celu panowie przyszli? I kiedy odpowiedziałem, że chcieliśmy go tylko osobiście o tym poinformować, żeby nie dowiadywał się z gazet, dopiero zrozumiał, że nie przyszliśmy do niego po żadne pieniądze. Bo radca prawny był tam po to, żeby bez względu na to, co powiemy, uzasadnić nam odmowę. Kiedy jednak okazało się, że żadnych pieniędzy nie chcemy, atmosfera rozluźniła się tak nagle, że aż wybuchnęliśmy śmiechem. Jestem pewien, że Marek Nowakowski potrafiłby z tej sceny wycisnąć samą esencję humoru – podobnie jak ze sceny, którą sam mu opowiedziałem.

Oto kiedy pewnego razu podjechałem do niego na ulicę Śniadeckich, zauważyłem młodego człowieka, który na zlecenie jakiejś agencji towarzyskiej wtykał za wycieraczki zaparkowanych tam samochodów reklamowe folderki ilustrowane fotografiami rozebranych panienek. W pewnej odległości za nim podążali dwaj inni młodzi ludzie w czarnych garniturach i krawatach, którzy te folderki wyciągali spod wycieraczek i wyrzucali do rynsztoka. Ten początkowo ich nie widział, ale wkrótce zauważył i rozwścieczony ruszył na nich z okrzykiem: co jest, k****?! Ci jednak nie okazali żadnego skonfundowania, przeciwnie – wydawali się gotowi do konfrontacji, toteż rychło rozsądek przeważył; młody człowiek wrócił do swego zajęcia i nadal wtykał folderki za wycieraczki, a tamci dwaj, już teraz całkiem ostentacyjnie, je wyciągali i wyrzucali.

Marek Nowakowski doceniał uroki życia, chociaż kiedy go poznałem, brzemię wieku już mu trochę ciążyło. Niemniej jednak lubił zachodzić na kawę do pobliskiego barku „Kawka” na tyłach placu Konstytucji, a nie gardził również kropelką czegoś mocniejszego, o czym miałem okazję przekonać się, kiedy po ukończeniu 60 lat miałem zaszczyt gościć go na bankiecie w ramach „Pożegnania z młodością”. No a teraz przyszło pożegnać się definitywnie, w co nie mogłem jakoś uwierzyć, chociaż wiedziałem, że od pewnego czasu choruje. Z tego właśnie powodu już nie uczestniczył w uroczystości wręczenia Nagrody im. Józefa Mackiewicza w roku ubiegłym. Wydawało mi się jednak, że nic go nie zmoże i nadal będzie spacerował po Warszawie, szczupły, z charakterystycznym jeżykiem na głowie. No i pewnie będzie, tyle że duchem, bo któż lepiej od niego potrafił utrwalić warszawskie „powidoki”, a więc miejsca i sceny istniejące już tylko w jego pamięci?

Teraz do tamtych „powidoków” dojdzie jeszcze jeden. On sam, jak zwykle wprawnie i z wdziękiem przemierzający Warszawę jako mglisty, spóźniony spacerowicz. Bo gdzież będzie mu lepiej?

REKLAMA