Urzędy pracy tworzą etaty czyli o tym, że to nie urzędnicy tworzą miejsca pracy

REKLAMA

Obrazek z sierpnia 2013 roku. Podwarszawska miejscowość, do tutejszego urzędu pracy przychodzi lektor języka angielskiego z 10-letnim doświadczeniem. Zostaje, a jakże zarejestrowany. Odbywa się to jeszcze ze spektaklem pod tytułem: spotkanie z doradcą zawodowym. Młoda pani mówi, że trzeba szukać pracy. Później pieczęć i kolejny bezrobotny w rejestrze. Rząd zapłaci urzędowi za zarejestrowanego, ten będzie miał prawo do leczenia w szpitalu i przychodni za pieniądze podatników, a urzędnicy będą mieć etat. Czy bezrobotny znajdzie tam pracę? Nie. Dowodzą tego statystyki. Liczba osób twierdzących, że urząd pracy pomógł im znaleźć zatrudnienie oscylowała w ostatnich latach między 8 a 17 proc. Co więcej zdecydowana większość ex-bezrobotnych uważa, że urząd nie pomógł im powrócić do zatrudnienia.

A teraz druga strona medalu. Pracodawca szuka pracownika. Czy zwróci się do urzędu pracy by tam go znaleźć. To rzadkość. Wie, że tam trudno będzie mu tam znaleźć odpowiednią osobę. I tak zamyka się pętla paranoi. A nie jest ona tania. Całe publiczne pośrednictwo pracy w Polsce składa się 300 powiatowych i 16 wojewódzkich urzędów pracy. Pracuje tam 20 tys. osób. Kosztuje nas to wszystko kilkaset milionów złotych rocznie. Samo utrzymanie systemu informatycznego – 100 mln zł.

REKLAMA

Kto łączy, kto udaje

Formalnie głównym zadaniem tzw. pośredniaków jest łączenie pracodawców zgłaszającymi chęć zatrudnienia pracownika z osobami szukającymi pracy. Ponadto mają one podejmować działania, które zwiększą szanse bezrobotnych na rynku pracy. Są to szkolenia, doradztwo zawodowe, subsydiowanie miejsc pracy. Z tej perspektywy nie trudno jest stwierdzić, że utrzymywanie takiego systemu ma sens tylko wtedy gdy lepszego i tańszego serwisu nie zapewnia szukanie pracy przez samego bezrobotnego lub i prywatne pośrednictwo pracy. U nas tak po prostu nie jest. W urzędach doradców jest zaledwie ok. 25 proc., a pozostali zajmują się raczej biurokracją niż fatycznym pośrednictwem. Wielu bezrobotnych udaje że szuka pracy chcąc zachować prawo do świadczeń socjalnych i składki NFZ – może ich być ok. 30-40 proc., co ciekawe przyznał to nawet w oficjalnych dokumentach rząd. Resort pracy w przygotowanej przez siebie nowelizacji ustawy zatrudnieniowej napisał wprost, że szacuje tę szarą strefę bezrobocia na ok. 30 proc. Co to oznacza? Około 700 tys. osób jest formalnie, ale nie w praktyce, bezrobotnych. Formalnie osoba mająca status bezrobotnego powinna być gotowa w każdej chwili do podjęcia pracy i aktywnie jej poszukiwać. Z kolei urzędy pracy udają, że szukają tym ludziom zatrudnienia.

Nie pomogą

O tym, że tak jest świadczą liczne przypadki. W 2013 prof. Joanna Tyrowicz przeprowadziła eksperyment. Badacze rozesłali do wszystkich urzędów drogą elektroniczną fikcyjne oferty pracy. I cóż się okazało? 60 proc. powiatowych urzędów pracy nie zareagowało w ogóle na kontakt ze strony potencjalnego pracodawcy. W pozostałych przypadkach najczęściej żądano wypełnienia dodatkowych formularzy nim oferta zostanie udostępniona bezrobotnym.

A teraz przenieśmy się do Nysy, w województwie opolskim. O tym jak wiele osób tkwi w rejestrach urzędów pracy tylko dla przywilejów, a nie w celu poszukiwania zatrudnienia przekonuje tamtejszy eksperyment. Powiat nyski od stycznia 2013 rozpoczął skuteczną walkę z fikcyjnym bezrobociem. Spowodował on największy w Polsce spadek liczby osób bez pracy. Zmalało ono w powiecie, tylko w okresie kwiecień-czerwiec, o 4,2 ptk. proc. To ponad pięciokrotnie więcej niż w całym kraju. GUS wylicza, że w czerwcu 2013 roku wskaźnik bezrobocia zmalał do 13,2 proc., a w kwietniu wynosił 14 proc. Co robią w Nysie?

– Oferujemy długotrwale bezrobotnym pracę na minimum miesiąc za 1600 zł – opowiada Kordian Kolbiarz tamtejszy dyrektor urzędu pracy. Tłumaczy, że równolegle urząd zaprasza osoby bezrobotne na spotkania w sprawie ofert pracy niesubsydiowanej. Szokować może liczba osób nie stawiających się do pracy. Wynik odmów oscyluje wokół 60 proc. Jakie są powody niepodjęcia pracy? Ze sprawozdania wynika, że z 980 osób, którym zaproponowano roboty publiczne prace podjęło 443. Więcej, bo 451, odmówiło jej podjęcia. 113 osób w ogóle nie zgłosiła się na wezwanie PUP, 91 przyniosło zaświadczenie lekarskie, 38 dobrowolnie zrezygnowało ze statusu bezrobotnego, 43 powiedziało że musi zajmować się dziećmi, a 16 oświadczyło, że nie może… dojeżdżać do pracy. Powiat zamierza prowadzić akcję jeszcze przez dwa lata. Przewiduje, że do 2014 r. zmniejszy bezrobocie z pierwotnego poziomu 24 do 12 proc. Pieniądze zaoszczędzą nie tylko w Nysie, ale także w budżecie państwa. – Dzięki tak dużemu obniżeniu liczby bezrobotnych, skrócony zostanie w powiecie o połowę czas pobierania zasiłku dla bezrobotnych – z dotychczasowych 12 do 6 miesięcy. To oszczędności ok. 10 mln zł rocznie tylko na wypłatach zasiłków.

Biorą, by „pomagać”

Ekonomiści wyliczają, że w 2013 r. wydatki z utrzymywanego ze składek pracodawców Funduszu Pracy na zasiłki i świadczenia osób bezrobotnych wyniosły ponad 5,5 mld zł. Były o ponad 1 mld zł wyższe niże wydatki na aktywizację osób bez pracy. A urealnienie w całym kraju liczby bezrobotnych, oznaczające w efekcie spadek od 20 do 40 proc. i pozostawienie w rejestrach urzędów pracy wyłącznie osób faktycznie potrzebujących wsparcia i pomocy mogłaby przynieść rocznie nawet do 2 mld zł oszczędności. Dzięki temu można by obniżyć narzuty nakładane na pracę.

Skąd biorą się te problemy? Urzędnik, który odpowiada za pośrednictwo pracy zwykle niewiele wie, kto faktycznie poszukuje zatrudnienia, a kto zarejestrował się z innej przyczyny. Dlatego często fikcyjnym bezrobotnym proponowane są działania aktywizacyjne, a tym, którzy faktycznie pracy szukają mogą nie być oferowane. Urzędnik może wprawdzie wykreślić z rejestru fikcyjnego bezrobotnego, ale po pierwsze mu się to nie opłaca (dostanie mniej pieniędzy), po drugie nie chce się narażać na oburzenie lokalnych mieszkańców, po trzecie przepisy nie dają mu prawa do radykalnych działań. Można jeszcze próbować ratować obecny system. Gdyby z rejestrów bezrobotnych zniknęli fikcyjni bezrobotni większa liczba urzędników mogłaby zostać skierowana bezpośrednio do pracy z bezrobotnymi. A jeśli do urzędów pracy trafiłyby tylko osoby szukające pracy pracodawcy chętniej zgłaszali by tam zapotrzebowanie na pracowników. Można usprawniać systemy komputerowe, prowadzić szkolenia dla pracowników urzędów, zmieniać sposób wynagradzania urzędników, premiując efektywność. Nie wierzę jednak w te recepty. W tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem byłaby prywatyzacja pośrednictwa pracy. Wtedy odpowiadają za to podmioty prywatne. Tym bardziej, że wprowadzono ją w wielu krajach.

Jak przekonuje Jan Baran pracownik Instytut Badań Strukturalnych na taką opcję zdecydowała się w 1998 r. Australia, a w 2001 roku Holandia. „Podmioty osiągające najwyższą skuteczność w pomaganiu bezrobotnym są premiowane finansowo. Te, które nie uzyskały satysfakcjonujących wyników nie są dopuszczane do kolejnych przetargów. Niewątpliwą zaletą takiego rozwiązania jest wprowadzenie silnych bodźców ekonomicznych do podnoszenia efektywności usług Przy projektowaniu nowych rozwiązań należy pamiętać o uwzględnieniu możliwości wystąpienia negatywnych efektów związanych z wybieraniem przez agencje tylko tych bezrobotnych, w przypadku których prawdopodobieństwo powrotu na rynek pracy jest od początku najwyższe (ang. cream-skimming)” – pisze Baran.

Najlepszym sposobem na bezrobocie jest szybki wzrost gospodarczy. A jest on tym wolniejszym, im więcej pieniędzy i władzy trafia do urzędników. Dlatego najlepiej zamiast reformować by nic się nie zmieniło, po prostu zlikwidować urzędy pracy. Ludzie poradzą sobie bez nich.

Autor

Bartosz Marczuk jest autorem książki „Nie daj sobie wmówić. 20 mitów, którymi władza ogłupia społeczeństwo” (tutaj wersja papierowa, tutaj elektroniczna). Pozycja to opis i rzeczowa krytyka 20 mitów, które determinują prowadzoną przez nasze państwo politykę.

Bartosz Marczuk, dziennikarz, publicysta, obecnie w „Rzeczpospolitej”. Absolwent socjologii na Uniwersytecie Warszawskim, studiów doktoranckich z ekonomii w Instytucie Pracy i Spraw Socjalnych, studiów podyplomowych „Studium Bezpieczeństwa Narodowego”. Wcześniej m.in. kierownik działu Praca w „Gazecie Prawnej”, Kraj w Dzienniku Gazecie Prawnej, z-ca red. nacz. „Rzeczpospolitej”, ekspert Instytutu Sobieskiego, współautor Rządowego Programu Polityki Rodzinnej (2006-2007). Obecnie ekspert w Związku Dużych Rodzin 3+ i Fundacji Republikańskiej. Laureat nagrody im. Krzysztofa Dzierżawskiego (2013), Nagrody Gospodarczej ZPP (2012) oraz nagrody dla dziennikarza Tulipan Narodowego Dnia Życia (2014). Ojciec pięciorga dzieci.

REKLAMA