Wakacyjnie z wyprawy do Turcji

REKLAMA

Będzie o mojej ostatniej turystycznej wyprawie. Pojechałem do Turcji, do Marmaris, na zaproszenie mojej rodziny, to znaczy wszystko było załatwiane przez biuro podróży w Polsce. Błąd. Trzeba było z USA, bo taniej, nawet o 25%, i wyższy standard. Okazje ogłaszane przez Expedia.com czy Orbitz.com dla czterech osób to hotel pięciogwiazdkowy z dwiema sypialniami i bawialnią oraz łazienką i pół, a za porównywalną cenę, a nawet wyższą firmy nadwiślańskie miały naciągane cztery gwiazdki z dwoma pokojami, czyli dwójka musiała spać w przechodnim pomieszczeniu i wszyscy ścigali się do jednej toalety.

Firmy działające w post-PRL mają tendencję do śrubowania cen. Wiadomo, każdy chce zarobić jak najwięcej. Niektóre postępują po kompradorsku, naganiając złaknionych słońca rodaków na kiepskich warunkach za krocie do sieci zagranicznych koncernów turystycznych. Ludzie biorą, bo często nie potrafią wyobrazić sobie nic lepszego niż all inclusive. Brzmi to wygodnie, usuwa wszelkie kłopoty. Tymczasem w USA oferta jest bogatsza, bo zamożniejsze społeczeństwo, bardziej wybredni i bywali w świecie turyści. Firma, która zbyt bezczelnie łupiłaby klientów, po prostu splajtowałaby. Poza tym obowiązuje powiedzenie: you can fool some of the people some of the time; but all of the people only once – czyli można niektórych oszukać czasami, ale wszystkich tylko raz. Jest też raczej rzeczą wyjątkową, żeby amerykańscy przewodnicy i agenci turystyczni napędzali na podstawie tajnej umowy czy przez spolegliwość w stosunku do tubylczych kontrahentów amerykańską klientelę do monopolistycznych miejsc komercyjnych – na przykład przydrożnych centrów handlowych z blichtrem i butelką wody po 2 dolary – chyba że ich podopieczni właśnie zażądają sobie blichtru i badziewia. Amerykańscy turyści spodziewają się często, że za granicą będzie jak w domu – i firmy turystyczne wychodzą im na przeciw, aby umilić im pobyt, starając się zniwelować szok kulturowy i wszelkie wynikające z tego perypetie.

REKLAMA

Firmy nadwiślańskie nie traktują polskich turystów podobnie. Mogą być nawet kompetentne, ale grają na tym, że przybysze znad Wisły są nie do końca „oszlifowani”. A ponadto nikt ich nie pomyli z Amerykanami. Inna liga. Ale z drugiej strony Polacy też wydają pieniądze inaczej. Raczej nie garną się do blichtru (nie są też szczodrzy z napiwkami). Czy to przez oszczędność, czy mocny zmysł dyskryminacyjny raczej nie dają się nabierać przewodnikom i ich tubylczym kolaborantom. Na przykład po drodze do Matki Boskiej w Efezie pojechaliśmy do winnicy. Nic szczególnego. Oferta win owocowych, słodkich. Zażartowałem sobie, że to taki Manischewitz – żydowskie wino rytualne z dolnej pułki. Ale sprzedający chcieli krocie. Cały autobus Polaków właściwie zlekceważył wino. Straciliśmy jakieś 45 minut na tym przystanku. Naturalnie bractwo wygłodniało i gdy zaprowadzono nas do przywinnicznego sklepu, ludzie kupowali „przy okazji” chałwę i rozmaitą inną tandetę, w tym „biżuterię”. Osobna kwestia to specjalna wycieczka do centrów handlowych Marmaris, gdzie turyści targowali się zawzięcie i poprzywozili wszystko – od biżuterii przez skóry do słodyczy. No, ale wtedy wiedzieli, z czym mają do czynienia.

Jacy byli przewodnicy? Tureccy. Rząd Turcji wymaga, aby każdej wycieczce towarzyszył tubylczy przewodnik. Taki haracz. Nie musi znać języka oprowadzanych, choć ci, z którymi mieliśmy do czynienia, znali w różnym stopniu angielski bądź niemiecki. Jeden z nich namawiał nas na marne wina, a drugi zaciągnął do kiepskiej knajpy kumpla, gdzie jedzenie bufetowe (niższy standard niż w hotelu) było wliczone w koszty wycieczki. Czyli tubylczy przewodnicy to darmozjady, pracę mają z nadania islamistycznego, postnarodowosocjalistycznego rządu.

Wycieczki oprowadzane były tak naprawdę przez przewodniczki-Polki. Jedna nawet mieszkała na stałe w Turcji. Większość z nich była lojalna raczej w stosunku do układu tubylczego i firmy, a nie do rodaków-turystów. Poziom kompetencji oscylował między kiepskim (dukająca lumpa) a bardzo dobrym. Jeśli chodzi o ten ostatni, dziewczyna ukończyła turkologię na Uniwersytecie Warszawskim, fascynuje się literaturą tego kraju. Ale na historii też się zna. Wykładnia raczej atatürkistowska, przydałoby się szersze zrozumienie dziejów regionu, ale i tak dziewczyna była solidna i egzamin – na przykład oprowadzając nas po ruinach Efezu – zdała wręcz celująco. Nota bene wszystkie przewodniczki podkreślały stale i wszędzie, jak Turcy kochają swój kraj i jak bardzo są z niego dumni. Większość wycieczkowiczów ze zdumieniem – i jak mniemam, aprobatą – potakiwała temu. Ciekawe, ilu z nich mogłoby powiedzieć to samo o sobie i Polsce. Przecież miłość do ojczyzny i duma z niej to nacjonalizm! Ciekawe też, co przewodniczki miały do powiedzenia o miłości i dumie w stosunku do Polski…

Wycieczki mogły być ciekawe, szczególnie te do ruin cywilizacji poprzedzających pojawienie się kolejnych fal koczowników, którzy je niszczyli. Grobowce licyjskie wyryte w górach robią wrażenie, ostatnia chatka przed Wniebowzięciem Marii naturalnie też. Tutaj nasza najkompetentniejsza przewodniczka dała delikatnie znać o swoich preferencjach, gdy powiedziała, że pamiątki i dewocjonalia najlepiej kupować u sióstr zakonnych na górze, bowiem rozmaitą tandetę religijnopodobną sprzedają chrześcijańskim turystom na dole muzułmanie.

Wraki z okresu wojen trojańskich czy rozwalone rzymskie świątynie robią wrażenie, ale tak kończy się wszystko. Trochę smutno było oglądać ruiny kościołów, bowiem wiara jest we mnie żywa. Szczególnie deprymuje rozpadająca się wspaniała niegdyś katedra, zbudowana bodaj przez Justyniana. I pojawia się refleksja, jak w północnej Afryce. Kiedyś to wszystko było nasze, chrześcijańskie. A teraz? Wszędzie rosną meczety, w każdej wiosce i miasteczku buduje się nowe, odnawia stare. Widziałem nawet stację benzynową z minimeczetem, miejscem modlitwy. Kemal Pasza Atatürk musi się w trumnie przewracać. Nota bene miałem okazję obserwować też i Turków pośród gości hotelowych. Większość z nich nowoczesna, kobiety z pofarbowanymi włosami, faceci z tatuażami, a nawet z kucykami. Ale część zakutana. Jeszcze nie w burkach, ale w chustach zasłaniających całą twarz. Były również na basenie kobiety i dziewczyny w tzw. islamskich kostiumach kąpielowych, które pokrywały niemal całe ciało oprócz twarzy. Wraca stare.
Teraz trochę à la Ortega y Gasset, czyli „Bunt mas”. Wszędzie niesamowicie dużo ludzi. Jednocześnie w większości nadpobudliwych. Błogosławieni ci, którzy w spokoju zażywali słońca. O ile potrafili znaleźć leżak – polowanie bowiem zaczynało się o 7:30 rano. Ja i moja rodzina preferowaliśmy basen, ale obok była też hotelowa plaża, gdzie podobny wyścig o miejsca miał miejsce co ranka. Większość turystów kręciła się stale jak rój, uwijając się za nieistniejącymi sprawami. Nie dla nich sztuka relaksu. W dużej części to wina gospodarzy, którzy stosowali akustyczny terror. Ceperska muzyka waliła od 7:30 rano w otwartej jadalni. Potem rzygały techno i pop gigantyczne głośniki nad basenem. Następnie muzyka przenosiła się do otwartego baru kilkadziesiąt metrów dalej i waliła dyskotekowo do 1:00 w nocy. Oszaleć można. Nikomu to raczej nie przeszkadzało. Poprosiłem nawet menadżera, aby ściszył, ale on powiedział, że to taki zwyczaj i że skarg nie ma. Miałem na to dwie rady: korki od strzelania w uszy i przenosiny do altany pod drzewkami oliwnymi, z dala od wszystkich.

Uwijający się ludzie pełni byli przeciętniactwa. Nie miałem właściwie do tej pory okazji przebywać na wakacjach w towarzystwie warstwy średniej. I średniackiej. Mało kto czytał, a większość popisywała się tatuażami. I młodzi, i starsi. Tatuaże rozmaite: prostackie, fantastyczne, rozmyte, świeżo nabyte, żulerskie, hipsterskie. Lud myśli, że jest szczególny, gdy się wyatramentuje. Co do grup etnicznych, najbardziej chyba epatowali tatuażami Brytyjczycy. Mieliśmy kontyngent głównie z Manchesteru. W większości akcent warstwy niższej, niektórzy gadali cockneyem – przezabawne, coś takiego jak eubonics, narzecze z afroamerykańskich gett. Raczej sympatyczni. Gdy siedmiolatek wjechał na zjeżdżalni basenowej nogami na moją pięciolatkę, która trochę pochlipywała, jego trochę podtatuowany ojciec odnalazł małego huncwota i zmusił do przeproszenia.

Drudzy pod względem wyatramentowania to Rosjanie i Ukraińcy (głównie rosyjskojęzyczni mieszkańcy Ukrainy). Post-Sowieci generalnie wyróżniali się też krzyżykami na szyi – łacińskimi, a nie św. Andrzeja. No i częstokroć przez ich mowę przewijało się odnoszenie do Boga: Boże moj, Gospodi etc. Przychodziło to im całkiem naturalnie. Tego na taką skalę przedtem nie wyczuwało się podczas moich podróży po post-Sowiecji. Fizjonomie się też zmieniły. Część twarzy była inteligentna, sylwetki raczej wysportowane. Niewielu stereotypowych Sowietów – przaśnych, chamskich, grubiańskich i wielorybich. Ci też najczęściej wpadali w konflikty. Na przykład kilku Sowietów zwinęło nam krzesła od stołu podczas obiadu, gdy nakładaliśmy sobie jedzenie. Wróciłem, krzesła odebrałem. Sowietka-wielorybka wykrzyknęła: „Ja się nie będę z tobą kłóciła!”. „Ja też nie” – odparłem spokojnie. Sprawa zakończona, choć niesmak pozostał. Był też i sowiecki pener, który stale popijał darmowy alkohol: Dawaj! – pokrzykiwał na barmana. Zaobserwowałem również zderzenia cywilizacyjne na basenie – głównie różnice opinii, czy otwierać parasol, czy nie. Rodzina twierdziła, iż to dlatego, że nie lubią Polaków. Nie wiem. Nie słyszałem, aby Polacy wygłaszali wiele komentarzy na temat „Ruskich”. Z drugiej strony słyszałem, jak recepcjonista turecki poinformował nowo przybyłą transzę post-Sowietów, że „Polacy nie lubią Rosjan”.

Wśród Polaków wytatuowanych było tylko kilku małolatów. W większości polskojęzyczni zachowywali się porządnie, tylko malutka garstka to prostacy; rzucali mięsem przy dzieciach, ich kobiety też. W pewnym sensie to też pozytywne zjawisko: chamstwo zarabia dość, aby wyjeżdżać na wakacje dla klasy średniej. Tak, wiem, że to socjologicznie nieuprawniona generalizacja. Trudno bowiem mówić o grupie polskiej, której się przyglądałem. Były to zatomizowane jednostki, zwykle pary, czasami grupki. Byli raczej chłodno uprzejmi dla siebie. Nie widziałem, aby zadzierzgnęły się jakieś więzy przyjaźni. Raz sympatycznie odezwała się do mnie Pani, pytając, czy jestem Polakiem. Z zasady też dzieci bardzo ładnie bawiły się razem. Ale trudno było operować według utartych zasad etykiety. Osoby zwracające się do mnie nie potrafiły się przedstawić, prowadziły konwersacje bezosobowo. Przedstawiłem się raz pełnym imieniem i nazwiskiem, nastąpiła konsternacja, padły tylko imiona. Potem nie nalegałem na nic w ramach mego eksperymentu socjologicznego. Było rzeczą dziwną dla mnie – przyzwyczajonego do eleganckich emigranckich „dinozaurów” – znaleźć się w towarzystwie post-PRL-owców z nie najlepszymi manierami. Ale – powiadam – to też tylko część, z którą miałem najczęściej styczność. Bowiem w autobusach wycieczkowych, wsiadając pod różnymi hotelami, polscy turyści prawie zawsze mieli na ustach „dzień dobry”, a potem „do widzenia.” Nawet gdy nie rozmawialiśmy ze sobą.

Aha, jedzenie to przegląd dnia. Po prostu podawano to samo na okrągło. Raz na jakiś czas bardziej zjadliwa padlina, może zgrillowany kurczak. A poza tym ziemniaki w rozmaitej formie, ryż i przystawki, jajka i tym podobne. Zawsze były świeże pomidory i ogórki oraz cytryny, jak również w bród wody. Także zupki były raczej smaczne. Monotonnie, ale można przeżyć – i to nawet zdrowo. To jest swego rodzaju komplement, bowiem dobrze wiem, co to Bali belly czy „zemsta Montezumy”. Jak mam jeździć porcelanowym autobusem, to już wolę monotonny posiłek na śniadanie, lunch i obiad. Plusem była obsługa. Nie bardzo kapowali po angielsku, ale zwykle starali się być pomocni. Zamiast wody dawali wódkę, ale jak się im objaśniło, to szykowali mi co posiłek świetną, świeżą sałatę, a nawet osobno potrafili zgrillować część kurczaka. Miło.

Werdykt: neutralno-negatywny. Nigdy bym na coś takiego sam nie pojechał. Ale ponieważ Helenka bawiła się dobrze z dziadkami, to wszystko było w porządku – a o to przecież chodziło. Następnym razem będzie po mojemu. Zabieram Klemka z Tomaszem Sommerem :)

REKLAMA