W Rosji nikt nie płacze po polskich jabłkach

REKLAMA

Wojna polsko-rosyjska weszła zgodnie z moskiewską logiką w fazę spożywczą, a właściwie powróciła do niej, bo historia znowu zatoczyła kółko. Swoją drogą czasami wydaje się, że dostojna nauczycielka życia zakreśla niemal co chwilę kółka na wypukłym czole naszego globu, ale ludzie wciąż postępują tak, jakby nie potrafili zrozumieć tego przejrzystego znaku.

Świadczy o tym choćby tegoroczne lato, gorące i burzliwe nie tylko w sensie meteorologicznym. Rosja odgryza się za sankcje całemu Zachodowi, jednak tradycyjnie pierwsze uderzenie kieruje w Polskę – taki już widocznie los przedmurza.

REKLAMA

Konsumenci kontra Putin

Pojawiają się w tych zapasach również wątki zabawne – na przykład wypowiedziany publicznie przez nadwiślańskiego ministra rolnictwa pogląd, że „rosyjscy konsumenci” zmuszą Włodzimierza Putina do odwołania embarga na polskie jabłka. Tymczasem wpływy jakiegoś urojonego zbioru klientów ceniących importowane z Polski owoce są mniej więcej porównywalne z naciskiem, jaki mogą wywrzeć na Kreml członkowie kółka miłośników warcabów z zachodniosyberyjskiej Talmienki (osiedle typu miejskiego) w kwestii likwidacji rakiet średniego zasięgu. W świadomym i dojrzałym, jak powszechnie wiadomo, społeczeństwie rosyjskim termin „konsument” kojarzy się w pierwszym rzędzie z Rospotrebnadzorem, czyli Federalną Służbą Nadzoru w Sferze Ochrony Praw Konsumenta i Dobrobytu Człowieka (!) – organem kremlowskim firmującym wszystkie wojny żywnościowe wywoływane przez Moskwę. Instytucją tą przez blisko dziesięć lat, aż do jesieni ubiegłego roku, kierował niezrównany Genadiusz Oniszczenko, którego rolę w propagowaniu zdrowego trybu życia Rosjan (wykluczającego w zależności od koniunktury politycznej picie białoruskiego mleka, gruzińskiej wody mineralnej czy też objadanie się litewskimi serami, ukraińskimi słodyczami, polskim mięsem i owocami itd.) da się jedynie porównać z funkcją, jaką – uczciwszy naturalnie proporcje – odgrywał niegdyś sam Józef Goebbels. Przeglądając ponad tysiąc komentarzy rosyjskich internautów odnoszących się do wprowadzonego przez Moskwę zakazu wwozu polskich owoców i warzyw, nie natknąłem się na wpis, który brałby w obronę płody polskich sadów czy też choćby demonstrował jakieś niezależne „konsumenckie” zdanie.

Gardłujący na forach Rosjanie gremialnie domagali się za to, aby te „zatrute, niesmaczne i paskudne” jabłka skonsumowały (no, dobrze – zżarły) same „przeklęte pszeki”, czyli my sami, co zresztą przedziwnie koresponduje z nawoływaniem przez media warszawskie do pospolitego konsumenckiego ruszenia na krajowe goldeny i idaredy. Tu i ówdzie proponowano, byśmy podzielili się tymi karykaturami jabłek z – na ogół w tej kolejności – świniami, Chochlandią (pogardliwa nazwa Ukrainy) lub innymi krajami Giejropy. Stopień już nie zwykłego zlemingizowania, ale wręcz hunwejbinizacji ludu rosyjskiego osiągnął tak wysoki poziom, że zapewne większość widzów pierwszego kanału telewizji moskiewskiej wprowadzenie „kordonu żywnościowego” istotnie uznała za przejaw najwyższej troski władz, które broń Boże nie chcą, aby ich podopieczni brali do ust jabłka składające się głównie z pestycydów, w dodatku wygryzionych niemal do cna przez larwy owocówki jabłkóweczki. Cóż, każdy prawie Rosjanin pamięta z dzieciństwa bajkę Aleksandra Puszkina „O śpiącej królewnie i siedmiu junakach”, w której kulminacyjna scena to ta, gdy służka złej carycy wręcza jabłko prawowitej dziedziczce tronu, żyjącej na odludziu skromnie, choć dość postępowo (bo w towarzystwie kilku braci osiłków, a nie jakichś małogabarytowych krasnoludków – jak w zachodnich wersjach baśni). Królewna spoziera pożądliwie na feralny owoc („tak świeże i tak pachnące, rumiane, złociście lśniące, jakby w miodzie wykąpane, słodkim sokiem napełnione…”), po czym, nie oglądając się na swoich siedmiu dobroczyńców – a widziałem w Rosji rodzinę, w której pojedynczy egzemplarz dorodnego owocu spod Grójca, zakupiony w sklepie za równowartość jednego dolara, dzielono skrupulatnie na wszystkich członków familii! – łapczywie konsumuje zatruty podarek i zapada w głęboką śpiączkę. Kremlowscy propagandyści mieli więc uproszczone zadanie i obyli się nawet bez pomocy arcyutalentowanego Oniszczenki – wystarczyło w miejsce podstępnej i podłej carycy podstawić, powiedzmy, Donalda Tuska obłudnie kuszącego lud prawosławny takim „jabłuszkiem pełnym snu (wiecznego)”, a sprawa była już dla wszystkich jasna… Ci Rosjanie, których umysły nie zostały jeszcze sputinizowane doszczętnie, woleli w tej sytuacji schować do kieszeni zdrowy rozsądek (oraz nostalgię receptorów smaku); znaczna część z nich, nawet jeśli nie uwierzyła w kremlowskie bajki, zapałała za to znaną także z rosyjskiej literatury „szlachetną wściekłością”. Jak bowiem śmie podskakiwać potężnemu imperium jakiś dawny sowiecki bantustan położony na peryferiach NATO i Unii Europejskiej (a Rosja na NATO i Unię przecież „pluje z wysokiej góry” – autentyczne słowa wypowiedziane przed tygodniem przez siedemnastolatka z Nowosybirska, który pragnie podjąć studia w Polsce)?

Są, owszem, dziedziny, w których rosyjscy nabywcy puszczają mimo uszu nawoływania władz zachęcających do nabywania towarów produkcji ojczystej. Dotyczy to na przykład rynku motoryzacyjnego – każdy Rosjanin wie, że nawet wysłużona inomarka jest lepsza niż rodzimy wóz prosto z taśmy. Dotyczy to zresztą także sprzętu elektronicznego i wielu innych urządzeń. O tym jednak, że od Smoleńska po Czukotkę ktokolwiek będzie stawiał się z powodu polskich owoców i warzyw, możemy sobie na razie tylko pomarzyć.

Wychodzi więc na to, że bzdurzący o „opozycji konsumenckiej w Rosji” Marek Sawicki to po prostu kolejny amator kwaśnych jabłek, podobnie jak całe mnóstwo jego partyjnych i rządowych kolesi.

Efekt krótkiej kołderki

Nie wszyscy Rosjanie, wbrew entuzjastycznym doniesieniom moskiewskich mediów, skaczą z radości, ciesząc się z powrotu Krymu na łono imperialnej ojczyzny. Są i tacy, którzy zgrzytają zębami – i to całkiem głośno. Szczególnie wielu można ich znaleźć w największej jednostce administracyjnej Federacji Rosyjskiej, czyli Republice Jakucji. I to wcale nie dlatego, że z punktu widzenia licznych jej mieszkańców Rosja mogłaby równie dobrze zachapać wyspę Bora-Bora. Uroki Jałty czy Eupatorii są bowiem nieosiągalne dla ludzi z odległej syberyjskiej prowincji, których główną troską jest przetrwanie jutrzejszego dnia.

Jednak ci Rosjanie, którzy mają bliżej albo po prostu lepiej, pielgrzymują na odzyskany półwysep, zwłaszcza w sezonie urlopowym. Do przeprawy promowej przez Cieśninę Kerczeńską (jest to jedyne lądowe połączenie Krymu z Rosją) ustawiają się gigantyczne kolejki. Pilnie potrzebne są inne możliwości dotarcia na tę ziemię odzyskaną… Zapewne głowią się nad tym w Rosji co najmniej dwa resorty – ten kierowany przez Sergiusza Szojgu, rozmyślający prawdopodobnie o szlakach po zachodniej stronie Morza Azowskiego, oraz ministerstwo finansów, poszukujące środków na wypełnienie rozkazu prezydenta Putina, który polecił wybudować most i podwodny tunel łączące Półwyspy Krymski i Tamański. Pomysł nie jest nowy – taki prowizoryczny most przerzucili w tym miejscu Niemcy jeszcze w 1942 roku i zamierzali nawet zbudować trwałą przeprawę. Ostatecznie most wznieśli Rosjanie z porzuconych przez wojsko niemieckie materiałów budowlanych, ale konstrukcję tę już pierwszej zimy zniosła kra. Oczywiście Cieśnina Kerczeńska to nie jedyne miejsce w Federacji Rosyjskiej, gdzie przydałby się most.

Zdjęcia pokazujące drogę rangi federalnej M56 „Lena” od dawna krążą po sieci, wzbudzając u internautów – w zależności od ich nastawienia do współczesnej Rosji oraz jej włodarzy – rozmaite uczucia. Widoki groteskowo przechylonych aut tonących w błocie i utytłanych po czubek głowy ludzi usiłujących wydobyć z grzęzawiska swoje pojazdy jednych bawią, innych napawają wstydem lub rozwścieczają. Licząca 1200 kilometrów trasa jest najdłuższym odgałęzieniem samochodowej magistrali transsyberyjskiej (której stan zresztą także pozostawia wiele do życzenia) i łączy Jakuck – poprzez Ałdan i Tyndę – z trasą „Amur”, czyli faktycznie z resztą kraju. Ta transjakucka droga ma dla syberyjskiej republiki znaczenie newralgiczne. Nie bez powodu jest uznawana za jedną z najbardziej niebezpiecznych dróg świata. Budowano ją przez cztery dekady od 1924 roku i ostateczny rezultat wygląda podobnie jak efekt budowy komunizmu. Jednym słowem: rozpacz. Rozpadliny i potworne dziury na drodze oznaczają zazwyczaj zatknięte w nie gałęzie drzew (to zresztą zwyczaj ogólnorosyjski; bardziej przykładający się do swojej pracy drogowcy wznoszą nad dołami konstrukcje z kilku solidnych konarów, mniej troskliwi zadowalają się tylko wetknięciem jakiejś witki w pobliżu wyrwy). Na niektórych odcinkach drogi jest nawet asfalt, ale stan jego uzależniony jest od procesów, jakie danego lata zachodzą w znajdującej się pod nim wiecznej zmarzlinie. Program rządowy przewidział finansowanie remontu „Leny” – w tym roku wydzielono z budżetu na to nieco ponad 10 miliardów rubli, ale w latach 2018-2020 suma ta miała wzrosnąć aż sześciokrotnie. Tymczasem ministerstwo finansów już zaproponowało, aby zmniejszyć te nakłady o jedną trzecią. Bo wprawdzie potrzebny jest most na rzece Lenie (może to trudno sobie wyobrazić, biorąc pod uwagę jakość całej magistrali, ale jego brak uchodzi za główną bolączkę trasy M56), ale jeszcze bardziej potrzebny jest most przez Cieśninę Kerczeńską. W końcu Krym to jakby teraz witryna Rosji, obszar prestiżowy, taka sztandarowa budowa imperializmu, a zabita dechami Jakucja, skoro już czekała tyle, to chyba może jeszcze trochę wytrzymać…

REKLAMA