Nie ma co pchać się na talerz PiS!

REKLAMA

Sukces Kongresu Nowej Prawicy w niedawnych wyborach do Parlamentu Europejskiego oraz wzrost poparcia w następstwie tzw. afery podsłuchowej sprawiły, że KNP z sondażowym wynikiem w okolicach 10% balansuje na granicy trzeciej siły politycznej w kraju.

Przy takim wyniku w nowym Sejmie mogłoby zasiąść około 50 posłów Nowej Prawicy. Siłą rzeczy tak liczny klub byłby pożądanym partnerem do zawarcia koalicji i utworzenia nowego rządu. Z tego jak najbardziej słusznego założenia wyszedł red. Tomasz Sommer, przedstawiając wizję wspólnego rządu

REKLAMA

PiS z KNP

po ewentualnych przyspieszonych wyborach parlamentarnych w tym roku („Kiedy historia przyspiesza”, „NCz!” nr 26-27 z br.). Koalicję taką zaczęli rozważać także inni publicyści, zarówno z prawicy, jak i z lewicy: jedni piszą, by się z nią oswoić, drudzy – by przed nią ostrzec. Wspólnego rządu z partią Jarosława Kaczyńskiego nie wyklucza zresztą i JKM – pod warunkiem oddania Nowej Prawicy spraw gospodarczych.

Niestety, wizja ta – acz niewątpliwie pociągająca (jak pisze red. Sommer, już w przyszłym roku mogą zostać w naszym kraju obniżone podatki!) – przynieść może więcej szkód niż korzyści, a realizacji postulowanych przez KNP, tak potrzebnych Polsce zmian bynajmniej nie przyspieszy; przeciwnie – znacznie oddali. KNP ulegnie marginalizacji, a polityczną rolę „partii antysystemowej” przejmą narodowcy.

Tym, którzy wskazują, że przecież to rząd PiS z Zytą Gilowską w sposób istotny obniżył nie tylko podatki, ale i składki ZUS, warto przypomnieć, że Zyta Gilowska do rządu tego trafiła nie z racji swoich wolnorynkowych przekonań, lecz na złość PO, z której została wyrzucona. Podobnie w rządzie tym znalazł się bowiem również Zbigniew Religa, zwolennik państwowego lecznictwa i maksymalnego podniesienia składki zdrowotnej. Bo jedynym rzeczywistym programem PiS jest działać na przekór Platformie.

Obecnie zresztą PiS odżegnuje się od wszelkich „liberalnych eksperymentów”, a za Zytę Gilowską wręcz przeprasza. Do zmiany tego stanowiska nie skłania tej partii nawet deklaracja premiera Tuska, że jest socjalistą. PiS nie może bowiem sprawić zawodu związkowcom z „Solidarności”, którzy jako jedyni w Polsce są w stanie w szybkim czasie przywieźć do Warszawy sto tysięcy i więcej manifestantów – oraz kościelnym hierarchom, dla których „wolny rynek” i „liberalizm” są jednym z imion diabła.

Pomimo takich publicznych odżegnywań, PiS się nawet dość ochoczo – chociaż z udawaną niechęcią – na wspólną koalicję zgodzi, dokładnie tak jak w 2005 roku weszło w koalicję z Samoobroną (której lidera Kaczyński nazywał wcześniej „ruskim agentem”) i LPR. Nie będzie miało jednak najmniejszego zamiaru dotrzymywać koalicyjnych umów i realizować gospodarczego programu KNP.

Można być niemal pewnym, że Jarosław Kaczyński jako premier będzie ingerował w pracę resortów kierowanych przez ministrów z Nowej Prawicy. Będzie publicznie sztorcował wicepremiera z KNP (zwłaszcza gdyby został nim JKM) za posunięcia, które tzw. opinia publiczna (czyli zjednoczony front mediów – od prasy katolickiej po „Fakty i Mity” i „Nie”) uzna za „kontrowersyjne” i podniesie przeciwko nim larum. Premier Kaczyński obsobaczył przecież swego wicepremiera Giertycha i nakazał mu zmienić decyzję usuwającą Gombrowicza z listy lektur szkolnych. Tym chętniej uczyni to w sprawach, w których Prawo i Sprawiedliwość nie ma jasno sprecyzowanego zdania – a do takich należy właśnie sfera gospodarki. Takie publiczne sztorcowanie nie doda KNP prestiżu; przeciwnie – pokaże jego słabość.

Należy się również spodziewać, że PiS dołoży wszelkich starań, by skłonić możliwie największą liczbę posłów KNP do przejścia w ich szeregi, kusząc ich stanowiskami w „swoich” ministerstwach i utworzonych ad hoc instytucjach. Oczywiście starania takie będą mieć miejsce także wówczas, gdy Nowa Prawica pozostanie w opozycji. Tzw.

straty wizerunkowe

nie będą jednak wtedy zbyt wielkie – ewentualnych odstępców będzie niewielu. Łatwo też da się ich przedstawić jako ludzi, których celem były jedynie osobiste korzyści materialne; w rezultacie KNP się nawet wzmocni. Czy SLD stracił po odejściu Bartosza Arłukowicza do PO? Inaczej jednak będzie to postrzegane w przypadku, gdyby KNP tworzył z PiS koalicję. Wtedy mówić się będzie o „jednoczeniu prawicy” i „skupianiu się wokół prawdziwego, poważnego lidera”. „Po co wybierać przystawkę, skoro można mieć główne danie?” – będą retorycznie pytać propisowscy propagandyści. Nie tylko zresztą oni – dla obecnego establishmentu KNP jest przecież po stokroć groźniejszy niż okrągłostołowy PiS, będący w istocie koncesjonowaną opozycją, której dano medialny monopol na „zagospodarowanie elektoratu prawicowego”. A zerwanie koalicji zostanie przedstawione jako najlepszy dowód na to, że KNP jest niepoważny.

Jeśli tylko się da, spróbują w ten sposób „przejąć” cały klub (dokładnie tak, jak swego czasu Samoobronę), przekonując (rzecz jasna, przy wsparciu „opinii publicznej”), że JKM jest „zbyt kontrowersyjny”, „źle odbierany”, a poza tym zwyczajnie należy mu się już odpoczynek. „Gdyby przywódcą KNP został ktoś inny, jego programowe postulaty dałoby się zrealizować znacznie łatwiej” – powiedzą.

Jeśli to nie pomoże, wicepremier lub jeden z ministrów „od Korwina” zostanie na gorącym uczynku przyłapany z walizką banknotów przyniesioną przez wynajętego biznesmena z wdzięczności, dajmy na to, za ustawę o likwidacji podatku dochodowego lub obniżającą VAT. Co z tego, że to absurdalne? – nie daje się przecież łapówki za to, co dostaną wszyscy, w tym także konkurenci. A jednak nikogo nie obchodziło, że działka, którą śp. Andrzej Lepper miał jako minister rzekomo „odrolnić”, w rzeczywistości nie istniała, a sprawy te leżały w gestii wiceministra desygnowanego przez PiS. Dla „opinii publicznej” najważniejsza była kwestia, kto Andrzeja Leppera ostrzegł. Wątpliwe, czy JKM lub inny wicepremier z KNP cieszyć się będzie taką „sympatią” chociażby części „służb” – i czy o to nam w ogóle chodzi?

Słowem: czekałaby nas powtórka z tego, jak PiS traktowało swoich ówczesnych koalicjantów w latach 2005-2007. Nadzieja, że tym razem, w koalicji z KNP, będzie inaczej, jest więcej niż złudna. PiS kieruje się bowiem moralnością na wskroś rewolucyjną, w której dozwolone jest wszystko, co prowadzi do zwycięstwa rewolucji polegającej na jedynowładztwie PiS. Mogą więc uczynić dowolne świństwo, a „lud pisowski” (określenie Ludwika Dorna), przekonany o monopolu swoich idoli na „służbę Bogu i Ojczyźnie”, bez szemrania w to uwierzy.

Dlatego lepiej byłoby w ogóle o takiej ewentualności nie wspominać i jej publicznie nie rozpatrywać. Niech wszyscy będą przekonani, że jest to opcja równie egzotyczna jak ewentualna koalicja PiS z partią Janusza Palikota. W przeciwnym razie po wyborach będzie ogromny nacisk prawicowych mediów i środowisk, w tym także wyborców KNP, by „pomóc PiS-owi w naprawie Rzeczypospolitej” i w taką koalicję wejść. Historyczny

błąd Romana Giertycha

polegał na tym, że to uczynił. Gdyby – jak zakładano – powstał POPiS, mógłby dziś być przywódcą największej partii opozycyjnej, o ile nie wręcz premierem. Do koalicji z Kaczyńskim namawiali go jednak wpływowi duchowni, politycy i publicyści; gdyby do niej nie przystapił, byłby w ich oczach zdrajcą narodowej sprawy. Na szczęście KNP jest tu w lepszej sytuacji – ataki na JKM ze strony „Gazety Polskiej”, Marka Jurka czy osobiście Jarosława Kaczyńskiego są dobrym znakiem. Nie ma co pchać się na talerz do roli przystawki, która zostanie zjedzona przy najbliższych wyborach. Niech się wpierw sami pożrą i wykrwawią.

Rzecz jasna, nie wyklucza to wspólnego z PiS głosowania w konkretnych sprawach. O wspólnym rządzeniu będzie jednak można mówić dopiero wtedy, gdy parlamentarne siły obu ugrupowań będą porównywalne. Może to być całkiem szybko – tak jak poprzednio, PiS może znów oddać władzę znacznie szybciej. Przez ten czas oczywiście establishment będzie próbował wykreować alternatywę dla KNP. Na przykładzie Janusza Palikota i Jarosława Gowina widać jednak, że nie będzie to łatwe. /fot. za pis.org.pl/

REKLAMA