Etniczny węzeł Ameryki

REKLAMA

Najnowszy raport amerykańskiej agencji Census Bureau wskazuje, że diametralnie zmienia się struktura etniczna społeczeństwa amerykańskiego. Wkrótce dzięki liberalnej polityce imigracyjnej o wyborze prezydenta i całej klasy politycznej Ameryki decydować będą ludzie urodzeni poza granicami USA.

Opublikowany pod koniec kwietnia 2015 roku raport US Census Bureau – amerykańskiego odpowiednika polskiego Głównego Urzędu Statystycznego – wskazuje, że od kilku lat lawinowo rośnie liczba imigrantów z Chin. W 2013 i 2014 roku przybyło ich do USA więcej niż obywateli Meksyku. Oznacza to, że to Chińczycy, a nie Meksykanie będą wkrótce najliczniejszą grupą cudzoziemców żyjących w USA. Dotychczas to właśnie Meksykanie stanowili główny element napływowy w Stanach Zjednoczonych. Amerykańscy socjologowie badający procesy migracyjne stworzyli nawet pojęcie kulturowej i społecznej „rekonkwisty” kultury meksykańskiej na tych amerykańskich ziemiach, które niegdyś należały do południowego sąsiada USA.

REKLAMA

„To się jednak zmieni, gdy napływ ludności z Azji będzie się utrzymywał na obecnym poziomie” – podkreślają przedstawiciele Census Bureau. Dominującą grupą wśród imigrantów będą Azjaci. Raport biura nie pozostawia złudzeń. Zarówno legalni, jak i nielegalni imigranci stanowią blisko 1/6 ludności Stanów Zjednoczonych. 41,3 miliona ludzi żyjących w Ameryce to cudzoziemcy urodzeni poza granicami USA. 20 procent emigrantów na całej planecie wybiera nowe życie w Ameryce.

Nowa fala Azjatów

W 2013 roku do Stanów Zjednoczonych wyemigrowało aż 147 tys. obywateli Chin, czyli o 23 tys. więcej niż w roku 2012. Po raz pierwszy też liczba Chińczyków osiedlających się w USA była o 22 tys. osób większa niż przybyszów z Meksyku. Należy podkreślić, że badania Census Bureau nie wskazują na status imigracyjny chińskich przybyszów. Socjologowie oceniają jednak, że przynajmniej połowa ludzi z tej grupy przebywa w USA nielegalnie. Od kilku lat obserwuje się także gwałtowny wzrost imigracji z Indii. Obecnie w USA mieszka ponad 1,3 miliona Hindusów.

Większość azjatyckich przybyszów osiedla się na zachodnim wybrzeżu, wybierając głównie kalifornijską Dolinę Krzemową. Także wschodnie wybrzeże z Nowym Jorkiem na czele odnotowało gwałtowny przyrost ludności azjatyckiej. Świadczą o tym wymownie losy włoskiej dzielnicy Bensonhurst na Brooklynie, która do niedawna była nazywana Małą Italią. Obecnie jest zdominowana przez Chińczyków i Hindusów, a jedynymi pozostałościami po włoskich mieszkańcach są jedna pizzeria i jedna włoska cukiernia.

Raport Census Bureau podkreśla, że już w 2023 roku w Stanach Zjednoczonych będzie mieszkać ponad 51 milionów cudzoziemców, a w 2060 roku grupa ta przekroczy liczbę 80 milionów. Większość z nich nadal będą stanowić nielegalni imigranci. W 2008 roku prezydent Barack Obama obiecał rozwiązać problem nieudokumentowanych przybyszów za pomocą powszechnej amnestii. Składając te obietnice, wiedział doskonale, że nie jest w stanie ich wykonać. Zgodnie z konstytucją, jedynie Kongres ma prawo kształtowania polityki imigracyjnej i zwiększania tzw. puli wiz imigracyjnych.

Zamiast obiecanej amnestii, Obama dał zielone światło dla deportacji nielegalnych imigrantów na niespotykaną dotąd skalę. Pod naciskiem środowisk latynoskich i obrońców praw człowieka dopiero w listopadzie ubiegłego roku prezydent zdecydował się wydać rozporządzenie imigracyjne, które zwiększyło wielu nieudokumentowanym cudzoziemcom szansę na zmianę statusu.

Za i przeciw amnestii

Najnowszy raport Census Bureau stał się od razu gorącym tematem rozkręcającej się powoli kampanii prezydenckiej. Najdobitniej w sprawie nielegalnej imigracji wypowiedział się silnie związany z Tea Party, ubiegający się o fotel prezydencki republikański senator Marco Rubio. Podczas wykładu w National Review Institute oświadczył, że przymykanie oka na nielegalną imigrację grozi katastrofą społeczną. – Uważam, że to nie jest w porządku, iż osoby bez ważnych dokumentów pobytowych przekraczają granicę i mogą mieszkać na terenie Stanów Zjednoczonych. Musimy w sposób rozsądny rozwiązać problem związany z nielegalnymi imigrantami i w lepszy sposób zabezpieczyć granicę oraz zmodernizować prawo imigracyjne – dobitnie podkreślił Marco Rubio.

Wypowiedź syna kubańskich imigrantów wzbudziła oburzenie mediów lewicowych. Ted Cruz, nazywany „nową nadzieją Latynosów”, wyraźnie odciął się od swoich źródeł. Jego cynizm jest jednak podyktowany chłodną kalkulacją wyborczą. Swoim zdecydowanym stanowiskiem w sprawach imigracyjnych pozyskał sobie sympatię dużej części elektoratu prawicowego.

Diametralnie odmienną od senatora Marco Rubio opinię w kwestii uregulowania statusu nielegalnych imigrantów przedstawiła podczas przystanku wyborczego w Las Vegas ubiegająca się o fotel prezydencki Hillary Clinton. Była Pierwsza Dama i sekretarz stanu w administracji Obamy podkreśliła, że jeżeli Kongres nie podejmie działania i nie zatwierdzi kompleksowej reformy imigracyjnej, to ona jako prezydent obiecuje, że zrobi wszystko, co możliwe w obliczu prawa, aby umożliwić imigrantom ścieżkę do pełnego obywatelstwa.

Była szefowa amerykańskiej dyplomacji podkreśliła także, że jako prezydent będzie dążyła do wprowadzenia bardziej humanitarnych warunków podczas zatrzymań imigrantów łamiących prawo imigracyjne. Pani Clinton pragnie także rozszerzyć wprowadzony w 2012 roku program DACA (Deferred Action for Childhood Arrivals) na rodziców osób, które przyjechały do USA jako dzieci i mają głębokie związki z tym krajem. W Ameryce mieszka prawdopodobnie kilkaset tysięcy dorosłych nieudokumentowanych imigrantów, którzy zostali przywiezieni do tego kraju jako bardzo małe dzieci. Są to ludzie, którzy chodzili do amerykańskich szkół, często mówią tylko po angielsku i znają jedynie rzeczywistość życia amerykańskiego. I chociaż w niczym nie różnią się od przeciętnego amerykańskiego rówieśnika, przez całe życie ciąży na nich piętno nieuregulowanego statusu imigracyjnego.

Bywa, że mimo znakomitego wykształcenia muszą wykonywać najprostsze prace jedynie w tych firmach, które przymykają oko na brak pozwolenia na pracę. Rozszerzenie programu DACA na tę grupę ludzi wydaje się propozycją mądrą i wysoce humanitarną.

Jednocześnie Hillary Clinton zdecydowanie opowiada się przeciw przepisom proponującym nielegalnym imigrantom ograniczony okres legalnego pobytu w USA z obowiązkiem wyjazdu po jego zakończeniu. Była sekretarz stanu uważa, że tego typu projekty, postulowane głównie przez Republikanów, stanowią próbę przyznania nieudokumentowanym pracownikom „drugorzędnego statusu”.

– Jesteśmy krajem imigrantów i musimy rozwiązać ten problem – podkreśliła Clinton. – Nie rozumiem, jak patrząc na tych młodych ludzi, można myśleć o tym, że możemy rozdzielać rodziny i odsyłać z kwitkiem ciężko pracujących ludzi, którzy mogą nam pomóc budować i ulepszać nasz kraj. Będę walczyć o dogłębną reformę imigracyjną oraz ścieżkę do obywatelstwa dla Was i Waszych rodzin w całym kraju – obiecała podczas spotkania wyborczego w Rancho High School w Las Vegas, gdzie 70 procent społeczności jest pochodzenia latynoskiego.

– Nasz naród popiera reformę imigracyjną, nie tylko dlatego, że to jest właściwa rzecz, ale dlatego, że ona wzmocni rodziny, wzmocni naszą gospodarkę, wzmocni nasz kraj. Stąd nie możemy już dłużej czekać – podkreśliła Clinton w rozmowie z uczniami pochodzącymi z mieszanych rodzin, gdzie zazwyczaj jeden rodzic albo brat lub siostra posiadają legalny status w USA, dzięki czemu mogą utrzymywać rodzinę, legalnie pracując, a reszta rodziny nie ma dokumentów pobytowych. Nad ludźmi tymi cały czas wisi deportacyjny miecz Damoklesa.

Etniczny tygiel

Najnowszy raport Census Bureau jest sygnałem dla polityków ubiegających się o fotel prezydencki, że tematem najbliższej kampanii będzie rozwiązanie narastającej kwestii 11 milionów nieudokumentowanych imigrantów. Temat ten znalazł się głównie na wokandzie kampanii kandydatów demokratycznych, ale wspomniana wypowiedź Marco Rubio dowodzi, że wkrótce także Republikanie będą zmuszeni przyjąć jednolite stanowisko w tej sprawie. W GOP nadal dominuje jednak opinia, że wszelkie amnestie otwierające milionom ludzi drogę do obywatelstwa są nagradzaniem za łamanie prawa i stanowią zagrożenie dla Amerykanów.

Najnowsze rankingi popularności poszczególnych polityków ubiegających się o nominacje swoich partii do najwyższego urzędu w państwie świadczą, że w sprawie rozwiązania problemu nielegalnej imigracji zdecydowanie bardziej popularne wśród Amerykanów są propozycje głoszone przez ludzi o liberalnych poglądach – jak Hillary Clinton.

Swoim poparciem dla amnestii Clinton chce zyskać sympatię środowisk imigracyjnych, a tym samy odrobić niedawny spadek popularności o ponad 15 procent, będący konsekwencją publicznie okazanej niechęci do stawienia się przed senacką komisją do spraw ataku w Benghazi, kontrowersji związanych z posługiwaniem się prywatnym e-mailem na stanowisku sekretarza stanu oraz niejasności finansowych w fundacji Billa Clintona. Łamanie podstawowych standardów działalności polityka w życiu publicznym zaowocowało spadkiem jej popularności do 42 procent. Jednocześnie tyle samo osób ma nadal pozytywne zdanie o jej pracy.

Wydawałoby się, że z takim poparciem była Pierwsza Dama nie ma najmniejszej szansy na wygraną w wyścigu do Białego Domu. Tymczasem w porównaniu z konkurencją nie jest wcale na straconej pozycji. Kilka ośrodków badań opinii publicznej podkreśla, że gdyby wybory prezydenckie odbyły się w maju 2015 roku, Hillary Clinton pokonałaby wszystkich swoich republikańskich konkurentów z przewagą od 3 do 10 procent.

Satysfakcję pani Clinton z tak dobrych wyników sondaży może studzić fakt, że nie wszyscy potencjalni kandydaci zgłosili dotychczas chęć udziału w kampanii. Wielu obserwatorów amerykańskiej sceny politycznej podkreśla, że w tej kampanii znowu ma szansę „czarny koń” – kandydat mało znany, ale wzbudzający ciekawość opinii publicznej.

Być może do takiej grupy nietypowych kandydatów zaliczają się ubiegający się o nominację GOP tacy ludzie jak czarnoskóry emerytowany neurochirurg Ben Carson, była szefowa firmy Hewlett-Packard Carly Fiorina oraz były pastor i gubernator Arkansas Mike Huckabee, który bezskutecznie ubiegał się o nominację cztery lata temu.

Czy uda im się pokonać nowe gwiazdy GOP z Kapitolu, do których należą Ted Cruz, Marco Rubio i Rand Paul? Jest niemal pewne, że wkrótce do tej grupy dołączy kolejnych ośmiu kandydatów, z których najpoważniejszym jest były gubernator Florydy Jeb Bush.

Jak na razie po stronie Demokratów jedynym konkurentem Hillary Clinton jest mający niewielkie szanse na zwycięstwo socjalista Bernie Sanders.
Wszyscy ci pretendenci do najwyższego urzędu w państwie będą wcześniej czy później musieli zetrzeć się z dramatycznymi problemami polityki imigracyjnej.

Muszą oni pamiętać, że aż 30 milionów legalnych imigrantów może mieć wpływ na wybór nowego prezydenta. Ogromna część amerykańskich rodzin składa się bowiem z ludzi o różnym statusie imigracyjnym. Jakże często w amerykańskich rodzinach niektórzy ich członkowie posiadają obywatelstwo amerykańskie, inni legitymują się prawem stałego pobytu, a są także tacy, którym wygasła ważność wizy wjazdowej lub pozwolenia na pracę.

Ten dramatyczny podział przekłada się także na sympatie polityczne. W każdej kolejnej kampanii wyborczej politycy zarówno prawej, jak i lewej strony sceny politycznej obiecują radykalne rozwiązanie kwestii nielegalnej imigracji i za każdym razem po wygranych wyborach odkładają ten problem na później, ignorując fakt, że Ameryka zmienia się w kraj zdominowany przez przybyszów z Trzeciego Świata.

W 2016 roku liczba Latynosów uprawnionych do głosowania wyniesie 26 milionów. Oznacza to wzrost tej grupy o prawie 4 miliony od 2010 roku. Jak ogromna jest dynamika wzrostu tej społeczności, wskazuje fakt, że w 2006 roku Latynosi stanowili 8,6 procent amerykańskiego elektoratu, a już dekadę później liczba ta wzrośnie do 11 procent. Równoczesny ogromny dopływ Azjatów oznacza, że za kilka lat o wyborze prezydenta Stanów Zjednoczonych i całej amerykańskiej klasy politycznej decydować będą ludzie urodzeni poza granicami Stanów Zjednoczonych.

REKLAMA