Do tej pory psychologowie robili kariery tłumacząc, że rodzice są „toksyczni” i szkodzą swoim dzieciom. Obecnie to się chyba znudziło. P.prof. Dieter Wolke, psycholog z Uniwersytetu w Warwick, bada nękanie, jakiego doświadczają dzieci ze strony rówieśników, czyli bullying – który powoduje gorsze skutki dla psychiki człowieka niż przemoc doświadczana w domu.
Nie dajmy się zwariować! Na stare lata przyszło mi mieszkać między kretynami. W szczególności dotyczy to tzw. naukowców. „Naukowcy” od dziesiątków lat są na państwowych posadach i grantach – więc spadli na poziom umysłowy przedwojennych 11-latków. Za chwilę dowiem się, że jakiś „naukowiec” dokonał wstrząsającego odkrycia, że mężczyźni i kobiety nie mają jednakowych zdolności i cech charakteru – co, powtarzam, dawniej wiedział każdy chłopak (i każda dziewczyna!!). „Dawniej” – bo obecnie od przedszkola wbija się im do główek dogmat o „równości kobiet i mężczyzn”; w efekcie gdy na spotkaniu w jakiejś szkole powiedziałem, że wśród 100 najlepszych szachistów jest tylko jedna kobieta – to po prostu nie uwierzyli!!!
Otóż tego, że dzieci uwielbiają dokuczać swoim rówieśnikom, uczono na drugim roku psychologii!!! Zresztą wystarczy przeczytać np. słynną książkę „Lord of the Flies” śp. Wilhelma Goldinga (z 1954 roku, otrzymał za nią Nagrodę Nobla), by nie zostać „wstrząśniętym”.
Powtórzmy: „nauki humanistyczne” to dziś dno. Nie tylko słynny gender, gdzie p.PROFESORKA Monika Płatek „uczy”, że „w małżeństwach homoseksualnych rodzi się tyle samo dzieci co w heteroseksualnych”. „Nauki humanistyczne” to dziś po prostu tuba „poprawności politycznej”, czyli neomarxizmu kulturowego. Należy to wszystko rozpędzić na cztery wiatry, nie dawać „humanistom” grosza państwowych pieniędzy – a co poniektórym wytoczyć procesy o zwrot kasy bezczelnie wyłudzonej na rzekomą „naukę”. Tym od gender – z całą pewnością.
No więc co twierdzi p.prof. Wolke?
Twierdzi, że co trzecie dziecko na świecie jest nękane przez inne dzieci. Potem w dorosłym życiu ma mniej przyjaciół, gorzej zarabia, częściej zmienia pracę i częściej choruje.
„Nękanie ze strony innych dzieci może przybierać różne formy – od bicia, popychania i szarpania, poprzez wyzywanie, szantażowanie do wykluczania z grupy czy rozsiewania złośliwych plotek. Jest zamierzone i powtarzalne w czasie. Ofiara bullyingu czuje się jak zwierzę w klatce. Jest w klasie z innymi dziećmi, na które jest skazana, i czuje, że nie może uciec, kiedy dzieje się coś złego. Przemocy rówieśniczej doświadcza co trzecie dziecko na świecie”.
No dobrze – a jakie wnioski?
Oparto je na stercie „poważnych” badań. „Brytyjski naukowiec sprawdził, jaki ślad zostawiają takie doświadczenia z dzieciństwa na psychice człowieka. Mógł to zrobić dzięki danym zebranym z dwóch wieloletnich badań. Do pierwszego, które prowadził w Wielkiej Brytanii, zgłosiło się ponad 4 tys. matek. Przez pierwsze lata same wypełniały ankiety dotyczące ich dzieci. Potem o swoich doświadczeniach opowiadały same dzieci, kiedy miały kolejno 8, 10 i 13 lat. Drugie badanie przeprowadzono w Stanach Zjednoczonych na grupie 1,2 tys. dzieci. Między 9 a 16 rokiem życia odpowiadały na pytania naukowców, a potem znów jako dorośli między 18 a 25. Naukowcy za oceanem pytali m.in. o depresje, myśli samobójcze i samookaleczanie się.
No i wyszło, że „ofiary bullyingu w dorosłym życiu sześć razy częściej niż dzieci wolne od szkolnej przemocy:
* chorują, także psychicznie,
* cierpią na otyłość,
* zostają nałogowymi palaczami.
Częściej odczuwają również niepokój, doświadczają depresji i rozważają próby samobójcze. Potem nie potrafią zagrzać miejsca w pracy, nie radząc sobie ze współpracą w zespole. Mają też mniej przyjaciół. „Bycie społecznym wyrzutkiem pociąga za sobą najgorszy stres, najczęściej większy niż inne sytuacje” – tłumaczył profesor na łamach pisma „Live Science”.
Brzmi to – pozornie – sensownie. Jednak jedynym sensownym jest ostatni wniosek: „Ofiarą bullyingu może paść każde dziecko. Najgorsze, co może zrobić rodzic, to poszukiwać winnych i dochodzić sprawiedliwości w szkole, bo to tylko umacnia łatkę ofiary. Zamiast tego powinien spróbować porozmawiać i dowartościować dziecko. A także pokazać, że nie ma sytuacji bez wyjścia”. Albo przenieść dziecko do innej szkoły. Albo zapewnić mu edukację domową…
Spójrzmy na sprawę od drugiej strony. Przede wszystkim wniosek praktyczny: skoro tak, to nie wolno posyłać dzieci np. z „zespołem Downa” do „klas integracyjnych”. Bo dopóki w okolicy jest ktoś dorosły – dzieci obchodzą się z nimi, jak z jajkami. Gdy tylko zostaną same… Tylko o tym „dobrzy wujowie” nie wiedzą.
Bo nie chcą wiedzieć! Może teraz…
Jednym z marginalnych bohaterów „Syzyfowych prac” jest Władzio Piniewicz. Jest to uczeń na pograniczu kretynizmu, z którego inni uczniowie kpią. Niewątpliwie Piniewicz już jako Władysław miałby kłopoty w życiu. I to by wykazały badania p.prof. Wolkego.
Zaraz: a skąd wiemy, czy te kpinki i złośliwości nie miały wpływu pozytywnego?? A może gdyby Władzia nie tępiono, zgłupiałby jeszcze bardziej – i po szkole miałby jeszcze gorzej?
P.prof. Wolke popełnia elementarny błąd metodyczny znany jako post hoc – ergo propter hoc. „Jest tak po – a więc jest tak dlatego”. By jego badania były cokolwiek warte, musiałby mieć grupę dzieci takich samych jak te „prześladowane” – które jednak nie były prześladowane. I porównać ich wyniki po latach.
Takich „prac naukawych” jest masa. Np. teza z badań, że małżeństwo jest korzystne dla mężczyzn, bo żonaci żyją dłużej niż kawalerowie. Badano, jak najbardziej, wydano masę kasy. Tymczasem przyczyną zjawiska jest na 99% to, że kobiety na mężów wybierają mężczyzn zdrowszych; odrzuty na rynku matrymonialnym są chorowitsze… Niestety, dzisiejsi „naukowcy” pracują pod publiczkę. Nie jest ważne, czy praca ma sens – ważne, czy w oczach Większości uznana będzie za „ciekawą” lub nawet „rewelacyjną”. Bo wtedy urzędnik da „grant”.
Taka to i „nauka”.